Umówić się z Tomaszem Bednarczykiem w kwietniu na wywiad?  Praktycznie nie jest to możliwe, bo  zazwyczaj gdzieś go„wywiewa” na żagle. Tym razem jednak koronawirus zakotwiczył go na chwilę w Warszawie. Dzięki temu mieliśmy okazję porozmawiać o jego pasji i pracy, czyli o Pro-skippers.

Tomku, żeglarstwo to od zawsze Twoja pasja. Co się wydarzyło, że teraz jest też Twoją pracą?
Kiedy od 1999 roku pracowałem na pełnym etacie, większość płatnych i bezpłatnych urlopów spędzałem na żaglach, również jako płatny skipper na Morzu Śródziemnym, zatrudniając się w zaprzyjaźnionych firmach żeglarskich. Na etacie nie było źle, było stabilnie – „skóra, fura i komóra (nie każdy ją wtedy miał)”, jak się wtedy mawiało i choć zrobiło się to dość monotonne, to nie miałem odwagi sam „przeciąć pępowiny”. To „stabilnie” oznaczało wtedy dla mnie „dobrze”, ale potem już nigdy nie było „stabilnie”, co jak się okazało, nie znaczyło wcale tak źle.

Rok 2010 był przełomowy. W marcu utraciłem swoją pracę na etat, a na dodatek w tym samym momencie urodził się nasz syn Bartek. Marzenia o własnej firmie żeglarskiej nie dawały mi spokoju już od roku i w końcu zaskoczyłem – założyłem 1-osobową działalność gospodarczą pod nazwą „Pro-Skippers Tomasz Bednarczyk”. Pomyślałem, że to ostatnia szansa i sprzyjający moment, aby spróbować samodzielnie, zamiast ponownie zatrudnić się u kogoś. Etat przecież nie ucieknie, zawsze mogłem do niego wrócić jakby mi się nie udało.

A skąd się wziął pomysł na nazwę?
Postanowiłem, że skorzystam z moich dotychczasowych doświadczeń i kontaktów. Założyłem agencję najmu skipperów, pośredniczącą pomiędzy klientem, który szuka skippera i samymi skipperami. Nie było wtedy czegoś takiego w Polsce (do dzisiaj chyba nie ma), a ja dodatkowo chciałem kojarzyć się  i działać profesjonalnie. Pomysłem zaraziłem kolegę Jarka, a ten Adama i ze wspólnych debat   wyszła nam nazwa „Pro-Skippers”. Koledzy jednak wycofali się z finansowania, a że ja bardzo chciałem, to pociągnąłem to dalej sam.

Jakie były początki Pro-skippers?
Byłem bardzo dumny z tego, że mam FIRMĘ. Działalność prowadziłem oczywiście pod domeną pro-skippers.com, z bazą skipperów – sercem tej strony (dzisiaj już wygląda ona inaczej). Miałem docelowo zarabiać na opłatach abonamentowych od skipperów, oraz na usługach pośrednictwa dla klientów. Włożyłem w ten pomysł dużo prywatnych pieniędzy. Za dużo, a na dodatek nigdy nie zarobiłem na tych skipperach ani grosza, choć duża, nieodpłatna baza pozostała do dzisiaj. Znikomy obrót zapewniała mi wtedy jedynie sprzedaż książek żeglarskich i nieco ciepłej odzieży dla żeglarzy w sklepie internetowym, który dołączyłem do pro-skippers.com. Pamiętam jak dzisiaj, że jedną z moich pierwszych klientek była wtedy Dobrochna, która kupiła dla Szymona ciepłe skarpety, bo jeszcze wtedy pracował jako kurier na rowerze w Warszawie. Żeglarze domyślą się zapewne o którą żeglarską parę – nie skarpet – mi chodzi. Księgowość prowadziłem oczywiście sam – kolega Andrzej, nie żeglarz, pomagał mi wtedy. Więcej było z tym roboty, ale i satysfakcji z pierwszych pieniędzy, niż samych pieniędzy.

I długo to jeszcze tak „bidowało”?
Lato 2010 przepływałem na Zegrzu w innej szkole żeglarskiej, podglądając jak to się robi i jak to można zrobić. Tam też poznałem swojego pierwszego, przyszłego i wieloletniego dobrego klienta – Michała. Zacząłem zadawać sobie pytanie czy na Zegrzu ma się to skończyć? Czy wyszkoleni żeglarze jachtowi nie chcieli by w kolejnym kroku popłynąć na morze? To był pierwszy moment rodzącej się koncepcji „Od zera do skippera”, choć to „Od zera” jakoś nie brzmi mi dobrze. Poza satysfakcją, że radzę sobie jakoś i w tygodniu jestem na jachcie, zamiast za biurkiem, to kokosów z akcji „Lato Zegrze 2010” wciąż nie miałem. 3 miesięczna odprawa z pracy pozostała już tylko wspomnieniem. Całe szczęście, że Kasia– moja żona pobierała wtedy zasiłek macierzyński.
W tym czasie napisałem  większość mojej książki „Żeglowanie po Karaibach” wydanej w 2011 przez Almapress, ale tantiemy z tego też były mizerne. Jeszcze w grudniu 2010 po raz kolejny poleciałem żeglować po Karaibach – jak się potem okazało, z powodów oczywistych, to był już jeden z ostatnich moich rejsów jako płatny skipper pod banderą zaprzyjaźnionej mi firmy. Żeglowałem w grupą przyjaciół, którzy mieli już swoje dobrze funkcjonujące biznesy i jakoś urzekłem ich moją szczerą historią, że jestem wolnym ptakiem i bardzo bym chciał mieć szkołę żeglarstwa na Zegrzu pod Warszawą. To był niespodziewany strzał w 10-tkę w czepku urodzonej, ślepej kury, która nie wiedzieć czemu znalazło ziarno. Jeszcze przed Świętami Bożego Narodzenia odbyliśmy z dwójką z nich rozmowę na ten temat i posiadanie własnej szkoły żeglarskiej tak im się spodobało (jak twierdzili bardziej niż szklarnia z pomidorami), że 28 stycznia 2011 założyliśmy Pro-Skippers Group Sp. z o.o.. Było nas wtedy wielu wspólników. Oni włożyli kapitał, a ja swój żeglarski know how z doświadczeniem i to co miałem – działającą, nie sprzedającą, stronę internetową, książki…. ale najwięcej to serca, bo kasy nie miałem.  Okazuje się, że szczęście do dobrych wspólników nie opuszcza mnie do dzisiaj.

Miałeś wspólników. Trochę więcej pieniędzy do zainwestowania. Czy to oznacza, że zacząłeś realizować działalność na Zegrzu z wielkim rozmachem?
W marcu 2011 roku wystartowała zegrzyńska train-and-sail.com. Na teren Portu Jachtowego w Nieporęcie koło Warszawy dumnie wjechała nasza baza szkoleniowa i letnie biuro – domek holenderski. Pamiętam, z jaką radością osobiście kupowałem go pod Warszawą. Na tamte czasy był to milowy krok w zegrzyńskich standardach szkoleniowych „pod chmurką”. W kwietniu prosto z Mazur przyjechały nasze pierwsze firmowe, odnowione dwa Tanga 730. Mucha nie siadała. Wielu pytało, czy to aby nie nowy sprzęt. A po pierwszych zachwytach zaczęła się robota – pełna zaangażowania i nadziei, że będzie dobrze. Moich rąk to była robota, bo zgodnie z ustaleniami, wspólnicy byli tu raczej w roli wspierających mentorów i… inwestorów.

Pierwszą dobrą duszą, która pomogła mi w terenie był Michał ze szkoły „Magellan” – podszedł i razem montowaliśmy dwa silniki Suzuki do pantografów. Takie gesty, w takim czasie się pamięta. Przecież widział, że do Portu wprowadziła się właśnie jego konkurencja, czyli ja. I tak sobie konkurujemy współpracując do dzisiaj.

 

 

Czy to było to o czym marzyłeś? Jak wspominasz ten czas?
Byłem wtedy sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. W ciągu dnia szkoliłem na pełny etat jako instruktor, a „po godzinach” zajmowałem się obsługą biura, aby po krótkim śnie, bladym świtem ponownie stawiać się w porcie, bo czekały tam na mnie prace bosmańskie i ponownie szkolenie. W tym trudnym momencie z żoną i dzieckiem mało się widywałem – spali – z przerwami na płacz Bartka – jak wychodziłem rano i wracałem późno z Zegrza.

Pamiętam doskonale również pierwszych kursantów na żeglarza jachtowego, bo kolejnych już nie tak dobrze. Po dwóch miesiącach nie dawałem już rady sam (zwłaszcza, że były dwa jachty). Wtedy pojawiła się pierwsza kadra Pro: Kasia, Maja, Przemek, Michały. Dali mi trochę oddechu i mogłem zacząć się lepiej organizować. Zamiast gonić własny ogon, mogłem teraz powoli budować firmę, korzystając z korporacyjnych przyzwyczajeń. Po raz pierwszy odkryłem w sobie również żyłkę marketingowo-sprzedażową. Pojawiły się pierwsze bannery i reklama w Internecie.  To był wspaniały, aczkolwiek bardzo pracowity okres pierwszego sezonu, w którym tylko dzięki pozytywnej energii skutecznie przełożonej na olbrzymie zaangażowanie i ciężką pracę, udało się nam dumnie przeżeglować pod ideałami „Pro”, ustalając przy tym nasze standardy szkoleniowe.

 

 

A kiedy odważyłeś się wypłynąć z ofertą szkoleniową na szerokie morze?
Już w pierwszym roku działalności wprowadziliśmy do oferty szkolenie„Voditelj Brodice”. Razem z Krzyśkiem przecieraliśmy wtedy nasze  szkoleniowe szlaki w Chorwacji, czasami aż za bardzo pokazując kursantom, że to nasze początki w roli organizatorów. Za dużo w ich obecności rozprawialiśmy o programie i metodologii. Tak czy inaczej wyszło super i pociągnęło kolejne morskie szkolenia.

Wrócimy jeszcze do Twoich zdolności sprzedażowych. Wcześniej nie czułeś tego?
Nic a nic. Wręcz „brzydziłem się” tym. W przeszłości jako inżynier pracowałem „przy taśmie” i powstawało z tego coś konkretnego, a Ci na wyższym piętrze ze sprzedaży i marketingu – co oni takiego ważnego robili? Jakoś nie dostrzegałem potrzeby ich istnienia (śmiech). Zmienił mi się produkt. Czułem go jak żaden inny. Widziałem, że jest wspaniały. Więc nie trudno było mi go zachwalać, a przy okazji zarażać moją pasją. Dzisiaj bardziej kreuję wizerunek Pro-Skippers niż non-stop stoję „przy taśmie”, czyli na jachcie, aczkolwiek nie mogę sobie tego odmówić. Wciąż żegluję, bo lubię i muszę przy tym znaleźć balans między pracą biurową i wyjazdami.

 

 

A co działo się na Zegrzu w międzyczasie?
Okres od jesieni 2011 do wczesnej wiosny 2012 okazał się przestojem na brzegu i brakiem kolejnych sprzedaży – co było łatwe do przewidzenia. Poza moimi zimowymi karaibskimi żeglowaniami nie działo się praktycznie nic. Zatem jesienią skupiłem się na pieczołowitym myciu i zabezpieczaniu jachtów na zimę. Wtedy wpadłem również na to, że jednak dna kadłubów trzeba pomalować anty-porostowo, co wydarzyło się już najbliższą wiosną. Tak poznałem Jacka – regatowca i szkutnika. Zimą z mizernym skutkiem próbowałem uruchomić firmowo jakieś bojery. Niemal co tydzień doglądałem też czy ogrodowe plandeki na jachtach nie spadły lub zapadły się pod śniegiem (zimy były bardziej zimowe) i czy z domkiem holenderskim wszystko w porządku. Coś trzeba było ze sobą robić.

Jak w kolejnych latach rozwijałeś Pro-skippers?
Przez kolejne lata na Zegrzu doczekaliśmy się w naszej flocie sześciu jachtów żaglowych (w tym flagowego Twistera 780) i jednego motorowego, a i tych już nie starczało. Pojawili się motorowodni: Artur, Maciek, Anita. Od 2012 roku był  też z nami i etatowy bosman – Bartek. Jachtów trzeba było ciągle doglądać, wydawać czartery. Do dzisiaj Bartek pozostał z nami, ale bardziej już jako kadra instruktorska. Potem bosmanem na Zegrzu był jeszcze Krzysztof.

Do szkoleń żeglarsko-motorowodnych oraz czarterów doszły nam regaty i eventy dla firm.  W 2014 roku byliśmy już licencjonowanym Ośrodkiem Egzaminacyjnym na stopnie żeglarskie i motorowodne. Działaliśmy z fantazją i rozmachem. Organizowaliśmy pełne dobrej energii i wypełnione programowo (profesjonalny taniec brzucha – nie mojego (śmiech) – zaskoczył myślę wszystkich) imprezy na rozpoczęcie sezonu – przy ognisku na Zegrzu, jak również na zakończenie – w „Tawernie Korsarz” w Warszawie.  Oj działo się. Czułem, że robimy świetną robotę.

Nad Zegrze przyjeżdżali wtedy licznie wspólnicy „z wizytacją” na wspólne żeglowania i szkolenia. Odbywaliśmy również coroczne żeglarskie „Spotkania Zarządu” na Mazurach, na Śródziemnym i na Karaibach.

W międzyczasie w 2013 roku wyrejestrowałem również swoją działalność gospodarczą, poświęcając się w całości Spółce, zostając w końcu jej Prezesem. I tak pozostałem nim do dzisiaj.

Rozwijałaś swoją morską ofertę? Coś więcej poza Voditel Brodice?
„Narybek” żeglarski rósł bardzo szybko i trzeba było go jakoś dalej „bawić” w drodze do skippera. Nasza Pro-oferta szybko rosła  wraz z potrzebami i sugestiami naszych wychowanków. Pośród wielu innych „słonych” ofert, wyspecjalizowaliśmy się w „Katowaniu kata”, „Manewrówkach dla zuchwałych”, „Rejsach Kojotów”, „Flotyllowaniu”… Hitem na Bałtyku stała się „Portówka bornholmska”. A wszystko to na jachtach „bez wstydu,”, „bez kolejki do steru”, a jak trzeba to i w kabinie na wyłączność, często z nieodpłatną  możliwością zabrania ze sobą osoby towarzyszącej z „niezbywalnym i nie wygasającym prawem wychodzenia na pokład”. Widzisz jak się marketingowo rozwinąłem (śmiech).

Zniknęła wtedy nasza train-and-sail.com i cała oferta znalazła się już pod nową wspólną pro-skippers.com.

Skład wspólników również skurczył się do trzech. Łatwiej było podejmować decyzje. Ze „starej gwardii” pozostał ze mną Paweł (do dzisiaj razem żeglujemy) i dołączył Jarek. Gdzie go poznałem? Oczywiście podczas jednego z kolejnych rejsów na Karaibach.

 

 

Wszystko pięknie, a jak finansowo?
Od samego początku pieniądze nie były dla mnie najważniejsze, a przecież firma jest po to aby trwać, zarabiać, wypłacać dywidendę. Dla mnie liczył się głównie „fun”, a nie to co zostawało w kieszeni. Utrzymanie firmy wcale nie okazało się łatwe. Cały kapitał zakładowy zamienił się w środki trwałe, a Pro-Skippers wykazywał corocznie stratę. Doszło wtedy do mnie, że to nie łatwy chleb i że głównie to pasjonaci rzucają się na tak głęboką wodę, chcąc z tego żeglarstwa żyć. Ponad to, za czasów Pawła i Jarka, słowo „fun” zostało już oficjalnie wyjęte z naszego „wspólniczego słownika”.

Długo jeszcze byliście w Nieporęcie?
W 2014 roku przyszła nieoczekiwana zmiana, która zmusiła nas do wyjścia ze strefy komfortu i chyba dzięki temu właśnie dożeglowaliśmy do dzisiejszego way point’a. Port w Nieporęcie przeszedł pod zarządzanie gminne, pomosty dosłownie „wypłynęły” z portu, a cały teren uległ chwilowej degradacji (dzisiaj już wygląda dobrze). Nie mogliśmy czekać, aż port nam się odbuduje. Byliśmy w końcu Pro. Trzeba było się przenieść, ale już bez naszego ukochanego domku holenderskiego. W nowej lokalizacji nie było już dla niego miejsca. Nieodżałowanie został więc sprzedany, a my wraz z całą flotą zacumowaliśmy w Marinie Diana w Białobrzegach. Całkiem przytulnie urządziliśmy się w wynajętym całorocznie domku „u babci”. I choć było dość ładnie i elegancko (korzystaliśmy nawet z sal konferencyjnych sąsiadującego hotelu), to nie było już jednak jak dawniej. Nie czuliśmy się do końca jak u siebie, czyli jak w domku w Nieporęcie. Nie zagrzaliśmy tam długo miejsca, bo już w 2015 przenieśliśmy się do WDW Rynia. Wtedy też do pracy biurowej dołączyła do mnie Kasia – moją małżonka. Pro-Skippers stała się niejako firmą rodzinną – takich przykładów jest dzisiaj wiele na naszym rynku żeglarskim.

 

 

Przenosin było już dość i na rozpamiętywanie jak dobrze nam było w domku holenderskim Nieporęcie, też nie było już czasu i potrzeby. Ciśnienie na finanse firmy było coraz większe. Musieliśmy jakoś przeskoczyć zegrzyński horyzont i wyostrzyć kurs na morze. Pozostanie „Pro” na Zegrzu wymagało dodatkowych inwestycji w jachty, a na to nie mogliśmy sobie finansowo pozwolić. W 2016 roku sprzedaliśmy więc wszystkie zegrzyńskie jachty żaglowe, pozostawiając we flocie jedynie jacht motorowy, na którym do dzisiaj organizujemy szkolenia, ale już w Porcie Czerniakowskim w Warszawie nad Wisłą.

 

 

Rozumiem, że przyszła pora na poważne zmiany. Co było dla Ciebie priorytetem w tamtym czasie?
Dziwne to może, ale na tamtą chwilę jedną decyzją pozbyliśmy się naszego głównego źródła dochodu. Wielu naszych instruktorów było zaszokowanych. Ale jak to? Trzeba było jednak zaryzykować. Przyszedł czas na głębsze zmiany. 

Pieniądze pozyskane ze sprzedaży jachtów jeszcze w 2016 roku przeznaczyliśmy na wyposażenie i najem pierwszego prawdziwego, bo całorocznego i murowanego biura Pro-Skippers przy ul. Modlińskiej w Warszawie – nasze nowe firmowe „Head Quarters”. Wraz z Kasią szczęśliwie wynieśliśmy graty i dokumenty firmowe z domu. Na tym nie poprzestaliśmy jednak inwestować. Zatrudniliśmy na etat Panią Karolinę do obsługi czarterów jachtów morskich – naszą główną rozwijającą się do dzisiaj gałąź. Czułem, że nabieramy morskiego wiatru w żagle.

W biurze na ul. Modlińskiej wytrzymaliśmy dwie zimy. Panie bardzo narzekały na brak centralnego ogrzewania. Przed rozpoczęciem pracy grzaliśmy nad ranem grzejnikami na prąd, a w ciągu dnia piecykami gazowymi, które gasły z braku dobrej wentylacji. Niebezpiecznie i niezdrowo. Ciągłe wietrzenie i zmiany butli gazowych też były męczące. Wiosną 2018 nastąpiła więc przeprowadzka do naszego obecnego lokum przy ul. Płochocińskiej w Warszawie. To nie tylko nasze biuro, ale i miejsce spotkań z klientami i wykładów. Czujemy się tu wspaniale.

Tyle ludzi, tyle dat, zwrotów akcji, nie miesza Ci się to wszystko?
To prawda. Czasami tak. Aby to wszystko powspominać, w listopadzie 2019 zorganizowaliśmy po sezonowe spotkanie kadry i pracowników biurowych – przyszło niemal 30 osób. Przy dobrej zabawie, uścisków i rozmów końca nie było widać. Stare-młode pokolenie spotkało się z obecnym, jak zauważyłem już dojrzalszym. Panie instruktor, ale również już mamy – Ania i Kasia nawet zabrały ze sobą swoje potomstwa. Znak czasu. Zmieniamy się, dojrzewamy, tak jak Pro-Skippers. Wielu szalonych rzeczy już nie robimy, ale serdeczność instruktorów i sterników, a także ich przywiązanie do „Pro” pozostały.

 

 

Ciągle jakieś zmiany lokalizacji. A jak z kadrą, biurem, zarządem?
Skład kadry mamy od kilku lat sprawdzony i niezmienny. To obecnie około 10-15 osób, które wymieniają się na akwenach. Jak potrzeba to uruchamiana jest lista rezerwowa.

W styczniu 2019 zaszły gruntowne zmiany na mostku kapitańskim. Moim jedynym wspólnikiem został Tomek – przedsiębiorca i inwestor, założyciel sieci restauracji i hoteli górskich w Polsce (w tym Osada Śnieżka, Blue Mountain Resort, Green Mountain Resort, Crystal Mountain Resort). Jak go poznałem? Oczywiście przez żagle. Dzisiaj dużo czasu spędzamy również na wodzie. W styczniu 2020 pokazałem mu „moje Karaiby” i czuję, że jeszcze nie raz dalej pożeglujemy. Jak mówiłem – mam szczęście do wspólników.

W lutym 2019 nasze czartery jachtów morskich wzięła pod opiekę Marzena (witałem ją na naszym pokładzie zdalnie, bo z Karaibów), a w czerwcu 2019 nasz marketing objęła Magda.

 

 

Jak dzisiaj wygląda Pro-Skippers?
Może już nie młodzieńczy i szalony ale, dojrzały zapał i patrzenie poza horyzont pozostały. To „Pro” nas ciągle motywuje i zobowiązuje. Wciąż inwestujemy w morskie czartery na całym świecie. Mam nadzieję, że już niedługo nastąpi odsłona nowego narzędzia internetowego, które ułatwi nam sprzedaż w tym zakresie. Znaleźliśmy dla siebie również niszę w rynku na nietypowe projekty szkoleniowo-rejsowe dla wymagających klientów. Z satysfakcją obserwuję na przykład jak z roku na rok organizujemy coraz więcej kapitańskich „Rejsów Kojotów” w Chorwacji. Jednym z ciekawszych wydarzeń ostatnich miesięcy były regularne szkolenia manewrowe na katamaranie Lagoon 42 w Gdyni z lutego 2020 – ewenement na skalę Polski. Jedno z nich niespodziewanie zakończyłem na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, wracając do domu z początkiem marca 2020.

Wprawdzie dalej szkolimy motorowodniaków w Porcie Czerniakowskim w Warszawie i nieustannie zaznaczamy swą obecność w zegrzyńskiej kolebce, to jednak dzisiaj gro naszych klientów czarterowych (stanowiących już znakomitą większość w obrotach), szkoleniowych i rejsowych stawia żagle poza granicami Polski. Serce roście słysząc, że zaczynając kilka lat temu od żeglarzy jachtowych, niektórzy „dopływali” się już kapitanów jachtowych.

Dzisiaj nasz sezon trwa „na okrągło”. Nie tylko z powodu braku pokrywy lodowej, nie organizuję już szkoleń bojerowych na Zegrzu. Nie ma w roku miesiąca, aby nasza banderka gdzieś nie powiewała. Gdzie? Teraz to już wszędzie – słowem „gdziekolwiek żagle poniosą”.

Nie byłoby to wszystko możliwe bez mrówczej, mozolnej, acz satysfakcjonującej pracy naszej załogi instruktorsko-skipperskiej oraz tej biurowej, koordynującej pracę z warszawskiego HQ. Ta nieustannie dmucha w żagle i poleruje kadłub, aby móc płynąć jeszcze szybciej i jeszcze dalej.

 

 

Tomku, ale Ty nie zwalniasz tempa? Nie jest trochę tak, że ciągle jesteś w pracy …? (śmiech)
Zasila mnie pasja, poczucie wolności i decydowania o swoim kursie. Jestem świadom ograniczeń, ale dzisiaj to sky is the limit. Nie widzę, jak to kiedyś było, nad sobą sufitu w rozwoju. To mnie kręci.  Choć wciąż pracuję więcej niż za czasów korporacji to jeszcze nie mam co miesiąc tych pieniędzy co kiedyś, a rodzina i kredyty idą ze mną przez życie. Mimo wszystko nie wyobrażam sobie powrotu do pracy na etacie u kogoś. Po tym czego doświadczyłem na swoim, chyba byłbym teraz słabym pracownikiem.

Trzeba też przyznać, że jestem typem pracoholika. Nie rozróżniam kiedy ma być wolne, a kiedy praca, o czym często przypomina mi Kasia w domu. Jako instruktor Pro-Skippers wyjeżdżający w delegację pracuję na dwa etaty, bo dochodzi mi jeszcze praca z laptopem na e-mailu – zwykle wcześnie rano, przed zajęciami na wodzie. Jest to już jednak lepiej zorganizowane niż kiedyś. Już nie odbieram telefonów od klientów w trakcie dnia szkoleniowego. Od tego jest biuro, którego pracę monitoruję i koordynuję jak potrzeba.

O czym teraz marzysz zawodowo?
Aby móc zarządzać firmą ze swojego katamaranu na błękitnej wodzie, gdzieś w cieniu palm. Moje ostatnie karaibskie spotkanie w styczniu 2020 z Anią i Bartkiem z Sail Oceans dodatkowo utwierdziło mnie w przekonaniu, że to możliwe – mieszkać i pracować na jachcie. I choć spełniam się zawodowo, to do tego ciągłego mieszkania na jachcie, to chyba jeszcze nie dojrzałem. Nie chciałbym również, aby moja pasja przeszła w rutynę i spowszedniała, bo wtedy nie będzie już tego „fun’u”, od którego to wszystko się w końcu zaczęło.

Dziękuję za rozmowę.

Pro-Skippers Group Sp. z o.o.

ul. Płochocińska 140 A
03-044 Warszawa

+48 22 243 09 00
info@pro-skippers.com

www.pro-skippers.com