Dzień 1
Stoisz katamaranem jak zacementowany, rufą pod wiatr przekraczający 30 węzłów. Przed Twoimi dziobami nieco w prawo szpaler zacumowanych na mooringach innych jachtów, za Twoją rufą podobnie. Na ruch w przód i w tył niewiele będzie miejsca, a Ty masz wsunąć się w głąb w prawo pomiędzy pełne jachtów pirsy.
Masz również obawy, że szybkie, „anty-dryfowe” wejście przy bocznym, tężejącym wietrze w tę długą kiszkę pomiędzy wybrane na knagach mooringi, może skończyć się złapaniem jednego z nich (zwykle gorszego – zawietrznego), zwłaszcza że na wstecznym nie lubisz szybko płynąć, bo te dzioby zawsze odrzuca i rozprasza Cię, a przy wjeździe dziobami do przodu z wiatrem z prawej burty, musisz w końcu zatrzymać się i ruszyć do tyłu przed ostatecznym zacumowaniem, przewidując przy tym dryf na który nie ma tu miejsca.
Nadal lewitujesz w miejscu rufą pod wiatr. Czas ruszać, bo inni przy wejściu do mariny też czekają i obserwują Cię, licząc na podpowiedzi, nie na „ale urwał”. Poprzez niewielki skręt wokół swojej osi w lewo, wystawiasz nieco lewą burtę na wiatr pilnując, aby nadal Twój „kat” nie zbliżył się do dziobów i ruf sąsiadów. Jeszcze nieco większy skręt i pracując na manetkach utrzymujesz to ustawienie względem wiatru. Zaczynasz przesuwać się w prawo. Skręcony o te powiedzmy 20-30 st. względem linii wiatru, kontynuujesz swój ślizg boczny w głąb mariny, utrzymując odległości Twoja rufa- ich dzioby i Twój dziób-ich dzioby. Prędkość ślizgu zależna jest od kąta skręcenia. W głowie masz ponowną, awaryjną możliwość zatrzymania się rufą pod wiatr, skręcenia w prawo i wyjścia z „kiszki”.
Czujesz się jak prom linowy, który przemieszcza się wzdłuż liny nośnej, dzięki ustawieniu swojej burty skośnie do nurtu rzeki. Twoim napędowym nurtem jest wiatr, a zamiast nośnej stalówki masz manetki. Kontrolowanym przez Ciebie co do prędkości i kierunku dryfie, siłami natury (no i obu silników) dodryfowywujesz do swojego miejsca przeznaczenia. Rozwiewa się, ale nic to, wciąż masz zapas mocy, który dobrze w manetkach czujesz pod lewą dłonią. Rufy ponownie ustawiasz pod wiatr, ponownie chwilę wisisz w miejscu, obie niemal 2 000 rpm wstecz i wchodzisz majestatycznie w ciasną miejscówkę. Powolna mijanka na odbijaczach, obie cumy rufowe i już możesz dać odpocząć maszynom i emocjom. Mooringi, szpringi… i z flaszy Karlovacko łyk. Dałeś radę. No bo kto, jak nie Ty.

Dzień 2
Masz zacumować longside lewą burtą swoim katamaranem pomiędzy inne katy. Do dyspozycji jedynie 25 m długości pirsu, a Twój „ship” przekracza nieco 22 m. Nie masz szczęścia w tym tygodniu. Wieje ponownie 30w+ prostopadle na pirs, wbijając w niego, stąd Twoi przyszli sąsiedzi już mają na swoich nawietrznych burtach wybrane mooringi z dziobów, ruf i ze śródokręć, odciągające ich jachty od przygniatanego przez nie pirsu. Nie ma innych możliwości zacumowania w tej marinie dla Ciebie, no a kolacja dla gości zamówiona na za godzinę. Zmieścisz się przecież.
Dlaczego „łosie” nie zacumowali rufą? Przecież są mooringi, aby złapać dziób. A już widzę, te mooringi to krótkie tu jakieś są dla 20+ metrowców. I akurat właśnie teraz rozwiało się prostopadle na pirs. Masz pecha.
Schodzisz zatem z wiatrem na luzie, prostopadle do pirsu, celując dziobami na lewy z sąsiadujących katamaranów, przyhamowując przy tym regularnie małą wstecz, utrzymując minimalną prędkość manewrową dla swojego koła sterowego. W minimalnej, wciąż bezpiecznej odległości od Twojego przyszłego sąsiada, przy użyciu steru i manetek ostro skręcasz 90 st. w prawo, ustawiając swój katamaran w świetle 25 betonowych metrów, jakie masz do dyspozycji. Tylko przez chwilę prawie stoisz w miejscu i już dryfujesz w lewo. Od tej pory, jedynie muskając elektroniczne manetki, utrzymujesz swoje równoległe położenie względem zawietrznego pirsu i prostopadłe do wiatru, możesz ruszyć się max 1 m w przód lub w tył, a rufy możesz podejrzeć na wyświetlaczu kamery przed Tobą, któremu nigdy nie zaufałeś. Lepiej je czujesz niż widzisz. „Nie będzie słychać”. Nie oderwiesz się teraz od muskanych Twoimi wciąż suchymi palcami elektronicznych manetek. Napierający na prawą burtę wiatr wpycha Cię ochoczo pomiędzy sąsiadów. Lewą burtę masz dobrze i gęsto obłożoną na odpowiedniej wysokości odbijaczami. Panie biorą już przedkolacyjny prysznic, a Panowie „na trawienie”.
Burta wysoka, nabierasz nieco prędkości dryfując, a bez dziobowych i rufowych sterów strumieniowych nie zwolnisz już tego „slide’a” na swoim „1-way ticket”. Wiesz jednocześnie, że równoległy „touch”, nad którym intensywnie pracujesz, rozłoży siłę spotkania z betonem na Twoje liczne odbijacze. Droga dryfowania nie jest długa, no może 10-15 metrów (tyle ile wystają od pirsu wybrane burtowe mooringi sąsiadów), bo świadomie skróciłeś ją maksymalnie, to i nie rozpędzisz się nadto. W konsekwencji Twój rychły pocałunek lewą burtą z pirsem jest szorstki, taki męski, ale akceptowalny, „manewrowalny” – w języku Twoich gości „menedżowalny”. Wypełnione po brzegi kieliszki na stołach nawet go nie poczuły. Teraz cumy z dziobu i rufy, aby nie zbliżyć się do bacznie kibicującym Wam bliskich sąsiadów. Kolejne idą mooringi z prawej burty – wszystkie, jakie tam zostały do dyspozycji. Śruby napędowe w pozycji „neutral”. Jak je teraz wybrać? Kabestany? Mięśnie? Obsługa na dinghy może wesprze w odklejaniu sterburty?….. Szpringi, maszyny stop, klar… Goście bez emocji wyszli na kolację. Nawet tak mocno nie chlapało przy schodkach burtowych.
Możesz być z siebie zadowolony. Przed powrotem gości sam również weź zimny prysznic i zmień przepocony T-shirt, no i posiedź w klimatyzacji. A może hostessa Maria w swej życzliwości odłożyła coś dla Ciebie z Pańskiego stołu. Równie oszroniona, jak mętna „Inhusa”, na razie wystarczy. I już lubisz to proste żeglarskie życie.

Dzień 3
Grecja. Ponownie rozwiewa się meltemi. Przy zewnętrznej kei portu coraz mniej miejsc, ale i zacumowanie do niej rufą przy rzuconej daleko kotwicy dla wielu skończyło się już popołudniowym niepowodzeniem. Po rzuceniu ankra na biegu wstecznym mocno dryfowali w prawo, przecinając tor łańcuchów od rzuconych już drapaków. Na wiatromierzu już 35 w z NW, czyli idealnie, prostopadle w lewe burty zacumowanych już szczęśliwców. Wielu było już tam do południa, kiedy warunki do cumowania były łaskawsze. A teraz wyszli na dzioby swoich jachtów, obejmując czule, a i z ulgą, zrolowane genuy, bacznie obserwują akwen. Co nowy przypłynie, to krzyczą i gestykulują, wyraźnie pokazując ręką, po jakim torze rzucili swoje kotwice, skutecznie przy tym odganiając kolejnych, zniechęcając ich od prób zacumowania na ich sąsiada.
Z Twoich obserwacji wynika, że część skipperów zapobiegawczo rzuciła kotwice skośnie w lewo, czyli na wiatr, tak aby ich dzioby stały stabilniej przy podmuchach z lewej burty. Po dwóch zwiadowczych okrążeniach, podnoszących wrzawę jachtową, masz już upatrzone miejsce o szerokości max 10 m na swój katamaran. Akurat trafiło się pomiędzy dwoma przeszło 50-„fitowymi” prywatnymi mono. Jest więc duża szansa, że ich doświadczeni skipperzy nie tylko mają swoje kotwice skośnie na lewo od dziobu, ale i „zabetonowali” je w piaszczystym dnie. Bojrepów nie widać. Twoje 32 kg lewmarowskiej delty rzucanej na 100-metrowym, solidnym, że „nie ma ch… we wsi”, łańcuchu jeszcze Cię nie zawiodło. Nie potrzebujesz dalmierza, aby ocenić, że do miejsca cumowniczego po najkrótszej, prostopadłej do niego drodze masz w okolicach 90 m. Chcesz wykorzystać jak najwięcej łańcucha, aby mieć wrażenie graniczące z pewnością, że kotwica na jego końcu trzyma solidnie. Bardzo byś nie chciał powtarzać manewru przy dość nieprzyjaznym chórze brzegowych skipperów.
Pod Tobą zmienne 8–10 m głębokości. Kotwica w gotowości przy linii wody. Cumy rufowe „ready”. Odbijacze wyłożone. Więcej na prawej burcie. Dodatkowo stoi tam mobilna Anna z dużą kulą manewrową. Idziesz wolno rufą pod wiatr, równolegle do kei i masz wrażenie, że swoją swingującą nieco nad niewielkimi falami kotwicą drażnisz niektórych dziobowych „odganiaczy”, jakby sugerując, że masz ochotę zgarnąć ich łańcuchy kotwiczne, choć wiesz, że przy ich czarterowych 60 m długości łańcucha to daleko im jeszcze, aby z takiego dystansu rzucić kotwicę. Tak więc masz do tego dystans i tak Ci wisi ta kotwa.
W końcu Twoje dzioby zaczynają mijać Twojego przyszłego sąsiada po prawej burcie. Nie chcesz się zatrzymać, bo lubisz swoją, nawet tę minimalną prędkość manewrową – „as slow as possible”. Kotwica dół, obserwujesz licznik przy kole sterowym. Woda zafalowana, nie widać dna i innego żelastwa na nim. Andrzej przy „windlasie” też liczy metry pokazując Ci wzniesione palce, a co 10 m odhacza dodatkowo kolejny kolor farbowanego znacznika. Dobry z niego i sprawdzony w bojach kotwicowy. Jeszcze przez chwilę utrzymujesz kurs i prędkość przy 1500 rpm na obu maszynach wstecz. Dobra, poszła pierwsza łańcuchowa dycha. Od czasu uruchomienia windy kotwicznej, sam przepłynąłeś około 15 m w górę wiatru, a Twój dziób właśnie minął dziób Twojego przyszłego nawietrznego sąsiada.
Stalowe oczka wartko lecą, na lewym silniku zapinasz 1900 rpm, ster prawo. Twoja rufa leniwie obraca się w kierunku kei. Kurczę, za bardzo zaczynasz dryfować na zawietrznego sąsiada. Na prawym dorzucasz zatem do 1700 rpm. Przełamujesz opór koła sterowego, zmniejszając do połowy jego niemal maksymalne wychylenie w prawo. Twoja lewa, nawietrzna burta już nie jest tak prostopadła do wiatru, a utrzymuje teraz skręt około 130° do niego. Powoli ponownie wspinasz się na wysokość prawo-burtowego sąsiada, ale masz wrażenie, że nie zbliżasz się do kei. Na lewym silniku dokładasz do 2000 rpm, a kiedy znowu znajdujesz się na wysokości nawietrznego sąsiada, ponownie na sterze dajesz prawiej.
W końcu ruszyłeś w kierunku kei. Czujesz, że SOG nie przekracza 1 węzła. Nie patrzysz jednak na wskaźniki, bo te rozpraszają Cię. „As fast as necessary”. Ponownie mały dryf na zawietrznego sąsiada, ster mniej prawo. Katamaran słucha się, wracasz na kurs na nawietrznego mono. Przez najbliższą minutę nie dotykasz już manetek. Jedynie małe korekty kołem sterowym pozwalają Ci utrzymywać Twój kurs na lewego sąsiada i choć idziesz na niego nie swoimi rufami, ale skręcony, to jednak po prostej, nie łamanej i nie wyginanej. W międzyczasie pionowo w dół poszło już 60 m łańcucha, a do dziobów zacumowanych jachtów pozostało jeszcze jakieś 50 m.

A co tam, zatnij sobie na spokojny sen. Że co? Kotwica stop. Ociężały łańcuch unosi się leniwie przed Twoim dziobem. Na obu 50 HP Yanmar’ach dorzucasz do pieca jeszcze po 200 rpm. Wprawdzie skręt do wiatru nie zmienia się, ale mimo większych obrotów, Twoja prędkość w kierunku kei zaczyna maleć. O kurczę, dobrze trzyma. Nie chcesz się zatrzymać, aby nie utracić idealnego toru jazdy. Kotwicę luzuj. Wracasz na 2 000 rpm na lewym i 1700 rpm na prawym. W odległości 15 metrów od nawietrznego jachtu odpuszczasz na prawej manetce na małą wstecz. Lewa bez zmian jak siła wiatru, a może i nawet tężeje, jak kamienność Twojej twarzy. Nie możesz utracić prędkości manewrowej. Twoje dzioby idą w lewo na wiatr i już dryfujesz ustawiając się równolegle do sąsiadów i prostopadle wchodząc w świetle wolnego miejsca ukojenia. Sekundę temu minąłeś swoją rufą kosze dziobowe sąsiadów. Kotwica dość luzować. Obie 1 300 rpm wstecz. Zwalniasz wyraźnie, ale jesteś już bezpieczny. Jakieś 4 metry do kei zatrzymujesz się, choć silniki nadal kręcą śrubami napędowymi. Opierasz się prawą burtą o dość szczelny szpaler odbijaczy swoich i sąsiada. Anka już jest z kulą na sterburcie bliżej dziobu, aby nie drasnąć mono, którego zaczynamy cisnąć. Zna się na robocie. Wystarczy jej zawczasu raz powiedzieć – „wiesz co robić”. I robi się. Na pierwszy rzut oka widać, że kąt wybranego łańcucha kotwicznego prawego sąsiada względem powierzchni wody jest bardzo ostry. Znaczy również daleko rzucił kotwicę. Super nice. Kurtuazyjnie utrzymuje i nas na chwilę. Podaj lewą cumę rufową. Obłożona. Podaj prawą. Obłożona.
Skupiony na robocie, nawet nie słyszałeś krzykliwych „podpowiedzi” od brzegu. Ale Twoi bezpośredni kompani, choć wyszli na pokłady z odbijaczami w ręku, to nie dołączyli do tej ogólnej złamanej, anglojęzycznej kakafoni adwersarzy. Napinasz jeszcze łańcuch przy obu 2 500 rpm wstecz. Nie nadwyrężasz windy kotwicznej do wybierania luzu łańcucha „na fest”. Podobnie jak po podejściu rufą na końcu z ręki „nie ciepasz ankra”, a potem tyż z ręki go wybierasz. „Wybieraj luz na cumach rufowych”. Podchodzisz na odległość 2,5 metra i ani rusz. Zaraz zagotujesz wodę pod sobą. „Wybierz cumy i obłóż”. „Obie obłożone”. Silnik luz. Twój rozkładany trap ma przeszło 3 m długości. Styknie, w tych warunkach bliżej nie trzeba. Trochę tu jednak wciąż buja i rufę przestawia. Dwa szpringi i masz już spokój na rufie. Twój kąt wejścia łańcucha względem tafli wody chyba najmniejszy w okolicy. Ego połechtane. Jeszcze ciekawski rzut oka do komory, aby zobaczyć satysfakcjonujące Cię wielce pozostałe 2m łańcucha dowiązanego krawatem do ucha w kadłubie i już opuszczasz trap nad beton. Dobrze, że w tych warunkach nie jest on sztywny, pneumatyczny. Tylko czasami na fali zbliży się na centymetry swoimi kółkami do betonu, ale większość czasu, dzięki długiemu odciągowi do topu masztu, wisi nad tym betonem w odległości 0,5m od niego. Silnik stop. Dziękujesz załodze. Bez nich niechybnie stanąłbyś na kotwicowisku. Schodzisz na zacienioną keję na szybki reset. Klar potem. A ukrop wciąż z nieba leje się.
Ledwo kółeczka Twojego trapu spotykają się na chwilę z betonem pod Twoim ciężarem, a już „zawietrzny” częstuje Cię Mythosem. Widział czego Ci trzeba. Double „pssst”. Delektując się każdym schłodzonym łyczkiem, ochoczo wlewanym łakliwie po podniebieniu i wyrywanych kubkach smakowych języka, patrząc z kei na Wasze rufy, gadacie o pogodzie i dalszych planach rejsów. Anglik wiedział jak i na co Cię skusić, no i jak zagadać.
Kiedy za 15 minut klarując pokład, dodatkowo poprawiałeś wysokość odbijaczy na Waszej lewej burcie usłyszałeś z sąsiedniego pokładu – „Dla mnie się podoba”. Nasi są wszędzie. „Dziękuję i miłego wieczoru”.

Już prawie „tak stoimy”.
Jak pogoda „łaskawa”, to tak właśnie ćwiczymy z najlepszymi na naszych szkoleniach manewrowych na katamaranie >>
Na tym właśnie polega manewrowy traktat z wiatrem, czyli świadome wykorzystanie siły i kierunku wiatru, celem przemieszczenia jachtu w oczekiwanym przez skippera „ułożeniu” i kierunku, choćby płynąc i w dryfie. Nie walczenie z wiatrem, a uczynienie go swoim sprzymierzeńcem, lub jak potrzeba chwilowo „wyłączcie” lub „uśpijcie” jego czujność, aby choć na ważną dla siebie chwilę, skompensować jego niepożądane efekty w manewrówce jachtem.
Życzę Wam satysfakcji i zadowolenia z manewrowania katamaranem i… jak najmniej nawiniętego badziewia na śruby napędowe. Żeglujcie powoli i bezpiecznie i oby daleko ode mnie.
Happy sailing… hmm manouvering
kpt. Tomasz Bednarczyk



