Piotr, właśnie wrócił z rejsu po Balearach. Spotykamy się na chwilę w jednej z krakowskich kawiarni, aby porozmawiać o jego wielkiej pasji, jaką jest żeglarstwo. Trudno uwierzyć, że jeszcze trzy lata temu nawet nie myślał o tym, a dziś przygotowuje się do zdobycia uprawnień kapitańskich oraz ma już na koncie spore doświadczenie i wiele niezapomnianych morskich przygód. Jak to się mówi, wpadł jak śliwka w kompot, ale to akurat doskonale zrozumiem …tak to już jest z tym żeglowaniem.
Poprosiłam Piotra o tę rozmowę, ponieważ jego historia jest niezwykle fascynująca i pokazuje, że można, że się da – jak się czegoś naprawdę chce. A poza tym Piotr jest po prostu mega pozytywnym człowiekiem. Swoją pasją do żagli zaraża na odległość, a więc jeżeli nie jesteście do końca zdecydowani, to nie polecam spotkania z nim, bo… przepadliście!
Piotrze, powiedź kilka słów o sobie.
Niemal 50-latek, z wykształcenia chemik-filozof, z zawodu programista, multihobbysta.
Najpierw była wspinaczka, jaskinie, potem paralotnie, sportowe pływanie na wodach otwartych, teraz żeglarstwo – już trzeci rok.
Raczej unikasz nudy w życiu! A jak zaczęła się Twoja żeglarska przygoda?
Raczej tak (śmiech)
Lekarz sportowy, do którego poszedłem z kontuzją barku, poradził mi odpuszczenie jednego sezonu zawodniczego na wodach otwartych. Zastanawiając się, co zrobić z wolnym czasem, przypomniałem sobie zakurzony pomysł mojego przyjaciela Radka Urbanika: „Zróbmy w tydzień uprawnienia chorwackie i będziemy mogli pożyczać jachty”. Rejs ze znajomym kapitanem niespełniającym standardów trzeźwości pomógł w decyzji. Trzy lata temu na majówkę pojechaliśmy z Radkiem na kurs Voditielj Brodice organizowany przez Pro-Skippers w Chorwacji. W Zadarze czekał na nas najlepszy – jak się później okazało – dydaktyk żeglarstwa, Siła Spokoju – instruktor PZŻ Krzysztof Kieniewicz. Kurs tak mi się spodobał, że sprawdziwszy, że następne dni w Polsce leje jak z cebra – zostałem na kolejny tydzień. A po wyjściu w morze, w czasie porywistego Jugo obaj z Radkiem wiedzieliśmy, że takie pływanie to jest to.
Foto: MASSA photographer
Okazuje się, że pasja do żeglowania to taki trochę przypadek, ale chyba nie narzekasz?
Zdecydowanie – nie narzekam!
Żeglarstwo od innych pasji różni to, że każdą z nich uprawia się tylko przez jakąś część czasu. Wspinasz się tylko część dnia, potem jesz, śpisz, imprezujesz w sposób niezwiązany najczęściej z pasją. Tak samo paralotnie. Czy – szczególnie – pływanie długodystansowe. Trenujesz, startujesz w zawodach – ale resztę czasu spędzasz po prostu naokoło.
Żeglarstwo ma inaczej: czarterujesz łódkę i jesteś na niej całą dobę, cały tydzień. Jesz, śpisz, imprezujesz na jachcie.Zasypiasz i budzisz się „zanurzony” w żeglarstwo – to ma wpływ na cały czas, wszystkie aktywności, jakie wtedy podejmujesz.
I to jest ZAJEBISTE!
Widzę, że, wpadłeś na całego! A co było po szkoleniu w Chorwacji?
Niecały miesiąc po uzyskaniu uprawnień miałem pierwszy czarter! Popłynęliśmy z Radkiem, jego dziewczyną i jeszcze jednym przyjacielem. Żegluję właściwie wyłącznie ze znajomymi – o ile ja jestem skipperem – nie chcę brać odpowiedzialności za ludzi, których nie znam.
To była Chorwacja, tam nie brałem nikogo bardziej doświadczonego. Krzysztofa wziąłem jako wsparcie na Sycylię. Na pierwszy rejs katamaranem.
I tak: pierwszy dzień – uderzyliśmy w podwodne skały (mówił Krzyś, żeby na głębokość patrzeć…?), drugi dzień – potargaliśmy genakera, trzeci dzień – złapało nas w nocy 30 kts wiatru, czwarty i piąty – dopadłszy schronienia, przeczekaliśmy wlekąc boję (z trzydziestu zrobiło się czterdzieści kilka węzłów), a wracając ostatniego dnia jeszcze potargaliśmy „niedorefowanego” foka.
Na nudę raczej nie mogliście narzekać? Ale rozumiem, że to tylko bardziej przekonało Cię do żeglowania?
Ja lubię, jak coś się dzieje – im więcej, tym lepiej. Nudy nie ma, a jak jest, to już skippera w tym głowa, żeby nie było…
A co z chorobą morską? Może chociaż ona dała Ci spokój?
Nie podlegam. Serio – chyba mam chory błędnik…
…a wiesz, że też słyszałam o tej teorii i chyba też mam coś z błędnikiem. (śmiech)
Piotrze, Twoją pasję widać gołym okiem, ale czy to oznacza, że nie było żadnych chwil zwątpienia?
Były chwile, gdy miałem naprawdę dość. Wstawanie na wachtę w środku nocy, ubieranie się w przechyle w mokre i zimne ciuchy, wychodzenie po śliskich od wilgoci stopniach zejściówki do kokpitu, gdzie z kolei deszcz…
Rozumiem, że to za mało, abyś się zniechęcił? Zresztą wiem bardzo dobrze o czym mówisz, nie raz zmarzłam/zmokłam/ miałam dość na morzu….
Ale są przecież jakieś plusy żeglowania? Powiedz jak to jest u Ciebie?
To są tylko takie krótkie chwile słabości. Gdy wyjdę już do kokpitu i widzę czarną głębię, słyszę wiatr – to wiem, że nie chciałbym być nigdzie indziej. To jest moje miejsce i niech tak trwa…
Poza tym to w ogóle wygląda, że biologicznie świetnie jestem dostosowany do żagli. Usłyszę diesla – zasypiam w minutę. Wibracje od niego w kajutach rufowych – moich ulubionych! – kołyszą mnie do snu. Przechyły i fale – sprawiają, że śpię jak niemowlę w kołysce. Psia wachta – jest moją ulubioną, bo zawiera wschód słońca. A Wschód Słońca Na Morzu – to jest proszę państwa SZTOS! Choćby dlatego warto czasem zrobić nocny przeskok, nawet jeśli nie trzeba.
A do tego – odcięcie od spraw lądowych. Nie ma mnie, nie przyjdę, nie zajmę się – jestem na morzu.
I decyzje – w znakomitej większości są PROSTE, bazują na NIEWIELU CZYNNIKACH. Wiatr, fala, prognoza, chęci i wytrzymałość załogi.
Na lądzie, każda decyzja ma tych czynników o wiele więcej. Słabo zdefiniowanych. Szybko się zmieniających. Może tak, a może nie. Zaskoczenia i rozczarowania wpisane w życie.
Na morzu, jeśli Cię coś zaskakuje – to znaczy, żeś się nie przygotował, nie przewidział, nie pomyślał. Twoja, jasno określona wina. Miałeś wszystkie dane, to się teraz ogarnij i – co ważne – wyciągnij wnioski na przyszłość. I to też jest w żeglarstwie fantastyczne.
I o ile Chorwacja nowicjuszowi wybacza, bo jak tylko coś nie halo, to myk za jedną z tysięcy wysepek, to takie Kanary, czy Baleary (o Bałtyku nie wspominając) już łatwe nie są.
Zresztą – przecież sama wiesz to wszystko!
Foto: Radosław Urbanik
Trudno się z Tobą nie zgodzić. Ja też absolutnie uwielbiam w żeglowaniu tą prostotę życia, skupianie się tylko na tym, co istotne, posiadanie tylko tego, co najważniejsze….
Ok. Był pierwszy trudny rejs. Czy już w drodze powrotnej planowałeś co dalej? Czy jednak potrzebowałeś chwili na zastanowienie?
Jeszcze przed wyjazdem miałem wzięty kolejny czarter!
Od trzech lat jest tak, że zawsze jest jeden, lub dwa czartery „w zapasie” – to znaczy jadąc już na jeden mam zarezerwowane/opłacone następne. Tutaj też trzeba wykazać się planowaniem. Last-minute najczęściej są nie takie, jak trzeba (stare, zniszczone, drogie, bez prawa do opuszczenia wód terytorialnych itp.). Teraz na przykład mamy już dopięte plany dotyczące w sumie pięciu tygodni na morzu. Teraz dwa tygodnie w Chorwacji we dwójkę, potem jesienią też dwa tygodnie LOA>20 m i zimą 100 h na pływach na Kanarach. Dopiero wiosna 2020 jest w fazie akwizycji: albo one-way z Kanarów na Baleary, albo biorę Waszego REAPERa na trasę Chorwacja-Sycylia/Malta-Chorwacja.
Albo jedno i drugie…
Piotrze, żeglujesz stosunkowo niedługo, ale intensywnie . Co najmilej wspominasz. Jakieś jedno przeżycie/może jakaś anegdota?
Jeśli miałbym wybrać JEDNO wydarzenie, które zrobiło na mnie największe wrażenie, to właśnie z rejsu one-way Kanary – Baleary. Jest noc, wieje 7 B, stan morza 5. Idziemy bajdewindem, mocno porefowani. Ostrząc ile się da, bo do pokonania mamy ujście Cieśniny Gibraltarskiej – a tam zawsze “warun” sporo mocniejszy, niż po jej obu stronach. Wieje niemal idealnie w osi cieśniny, więc halsując raz za razem przekraczamy strefę separacji ruchu, która zbiera cały ruch dużych statków idący z i na Morze Śródziemne.
Piękny widok, szczególnie w nocy – nie ma jednak czasu na widoki.
Moja wachta – wachta życia!
Jest nas już dwóch na pokładzie, bo Radek wyszedł wcześniej. Błogosławię jego bezsenność. Jeden z nas patrzy przez lornetkę, drugi w ploter z AiSem meldując kolejne alarmy zderzeniowe, którymi raczy nas system ostrzegania.
Mkniemy już Śródziemnym; drugi ref foka, trzeci grota, a łódka idzie 8-9kts. Pełnia księżyca oświetla trzymetrowe fale zimnym blaskiem. Odjazd.
Oddalająca się skała Gibraltaru z jednej, bliskie światła Ceuty z drugiej. Do zwrotu z powrotem w kierunku Europy skłaniają nas dopiero światła kutrów rybackich u wybrzeży Afryki.
Chmury pędzą po niebie, a pod nimi pędzimy my – 9,5 węzła. I to na ułamku ożaglowania!
Dwukrotnie tej nocy przecinaliśmy autostradę dużych statków lecących z i do Gibraltaru. Jeden z nas ciągle na AISie, drugi lampi się na te choinki, weryfikując wskazania z ekranu i wyciszone przez pierwszego alarmy zderzeniowe.
I wtedy na środku tej autostrady urywa się nam roler foka. Czyli cały przedni żagiel rozwija się niekontrolowany, a nasz piesek szykuje się, by gonić własny ogon; jacht niezrównoważony zaczyna myszkować, to ostrzy, to odpada. Tylko czekać, aż coś się urwie następnego i poleci kaskada atrakcji.
Radek idzie na dziób ocenić zniszczenia. Powiedziałem “idzie”? Czołga się, starając utrzymać kontakt z pokładem. Wraca z meldunkiem, że lina strzeliła przy bębnie rolera, że potrzebna będzie penseta. Penseta! Obudziwszy Krzysia (ona ma zawsze wszystko, a na rejsy jeździ z małą torbą!) organizujemy naprawę – to jest dopiero przygoda! Jacht idzie pod sporą falę; gdy wchodzi pod dziób, ten unosi się, dając te kilka-kilkanaście sekund pracy; gdy fala przesuwa się pod rufę, musisz rzucić wszystko (narzędzia przywiązane do nadgarstków) i chwycić się oburącz knag dziobowych, bo dziób właśnie nurkuje i to szybciej, niż przyspieszenie ziemskie – potem tylko wytrzymać uderzenie o wodę w dolinie między falami, skulić się pod prysznicem, i proszę – możesz się brać do przerwanej pracy. Znowu masz te kilka – kilkanaście sekund, po których cykl się powtarza.
Nie zanudzając – daliśmy radę, choć nie za pierwszą na dziób wycieczką, a nauczka z tego taka, żeby dokładnie sprawdzać stan lin. Od wtedy – sprawdzamy!
To o czym już wcześniej mówiłeś. Ciągłe uczenie się i wyciąganie wniosków…
Pokora i szacunek do morza to wartości, o których nie można zapominać. Trudne i niebezpieczne sytuacje często są wpisane w żeglarstwo. Masz takie doświadczenia? Opowiesz nam o nich? Czy są to wspomnienia, o których wolałbyś zapomnieć?
Kiedy pokora i szacunek nie wystarczają, trzeba się uczyć na własnych błędach. Dlatego absolutnie nie mam wspomnień, o których chciałbym zapomnieć! Właściwie cała praktyka, jaką mieliśmy, to były błędy, korekcje i wnioski na przyszłość. Od pierwszego wpadnięcia na mieliznę, aż po sytuację zagrożenia życia na Wyspach Kanaryjskich – nauczka za nauczką. A post factum zawsze okazuje się, że przecież wiemy, czytaliśmy, powinniśmy.
Co roku staramy się sobie zapewnić „przygodę życia”. Pierwszego roku to był samodzielny czarter.
Drugiego – wyczarterowaliśmy we dwójkę – z Radkiem – z Chorwacji jacht na pięć tygodni ciągiem i (dzięki pro-skippers!) uzyskaliśmy pozwolenie na cały Adriatyk – a nie tylko na przybrzeżne wycieczki do Czarnogóry, czy Wenecji. Pierwsze żeglowanie non-stop, bez widoczności brzegu.
Ruszyliśmy natychmiast po odprawie z Lastova w poprzek – do Bari. Po dobie żeglugi już u wybrzeży Włoch, nie wpływając do portu, a sprawdziwszy tylko prognozy – rzuciliśmy się z powrotem, żeby jeszcze raz to przeżyć.
Przygoda życia trzeciego roku (który trwa!) to czarter Kanary-Baleary. Trzy tygodnie non stop we trojkę na 52 stopowym jachcie – najpierw Atlantyk, potem Cieśnina Gibraltarska i Śródziemne. System wachtowy, ciąg frajdy, zmieniające się warunki i wyzwania – o których za chwile. Tego się w całości zupełnie nie da opisać, ale wiemy jedno – tędy droga, jeśli chodzi o dalszy rozwój; długie przeloty non stop w skąpej, zgranej załodze; im dłuższe, tym lepiej.
Foto: MASSA photographer
Zasadniczo rozwój w życiu jest szalenie istotny, trzeba ciągle iść do przodu. Dlatego rozumiem, że kolejne dokształcanie się z żeglowania to była oczywista kwestia. Mam na myśli kurs na patent JSM. Jak wspominasz sam kurs i egzamin? Były emocje? Stres? Czy totalny luz?
Postanowiliśmy zrobić JSMa z dwóch powodów – raz, żeby mieć uprawnienia działające poza Chorwacją (choć niby ISSA InShore skipper działa), dwa – żeby jednak się czegoś nauczyć, bo 70 stron podręcznika na VB (duża czcionka, a i tak większość to obrazki) wobec tych sześciuset kilkudziesięciu podręcznika na Sternika jednak na wyobraźnię działa…
Nie zaczynaliśmy od zera: podstawy z mat-fizu i studiów (chemia) ułatwiły teorię żeglowania. To dział, który naprawdę łatwo zrozumieć, jeśli się tylko nie boisz wektorów i prostych wzorów trygonometrycznych.
Meteorologię zdawaliśmy wcześniej na licencje paralotniarskie, fakt – dwie dekady temu, ale coś zostało. Przepisy bezpieczeństwa idzie pojąć, nie trzeba wszystkiego kuć na blachę. Światła i sygnały idzie wkuć i przećwiczyć, szczególnie na obfitującym w kutry rybackie wybrzeżu Chorwacji. Klasyczna nawigacja to w sumie kupa zabawy, dopóki nie trzeba jej użyć w rzeczywistej sytuacji: rozkładasz komfortowo mapę morską na ogromnym stole egzaminacyjnym, na lądzie, w dzień, nic się nie kołysze, obok kawa i sok pomarańczowy, bierzesz cyrkiel i kątomierz, spokojnie nanosisz dokładne namiary z zadania na kartce… i myślisz sobie, że to jest umiejętność, którą masz wykorzystać w momencie, w którym piorun trafił w maszt i spalił całą elektronikę (w tym wszystkie GPSy, autoster i radio), jest noc, wieje jak diabli, pokładem kołysze, a Ty robisz namiary i przerywając ręczne pompowanie zęzy, przy świeczce nanosisz na mokrą i pomiętą mapę na stoliczku nawigacyjnym, żeby uniknąć raf. Tak, to pozwala uzyskać odpowiednią perspektywę…
Dokładnie, warto z tego wszystkiego zdawać sobie sprawę. Teoria, a praktyka! Kosmos!
Wiem, że w planach masz zdobycie uprawnień kapitańskich, ale chyba nie dla samych śniadań podawanych przez wachtę kambuzową? (śmiech) Dlaczego zdecydowałeś się na to?
Cóż, decyzja o uzyskaniu uprawnień KJ to nie tylko „logiczne” następstwo JSM. Wymagania stawiane przed KoJotami podpowiadają takim napaleńcom jak my, którędy droga. 1200 godzin po morzu (czyli żegluj, żegluj, żegluj!), 400 h samodzielnego prowadzenia (bo wtedy sam uczysz się najwięcej, wyrabiasz odruchy), 100 h w jednym rejsie na pływach z zawinięciem do co najmniej dwóch portów pływowych – bo pływy to coś, z czym masz do czynienia, jak tylko wystawisz dziób z baseniku Morza Śródziemnego, a z prądami pływowymi – nawet na Śródziemnym, przy przekraczaniu cieśnin (Bosfor, Messyńska, Gibraltar). Dalej: 100 h na jednostce o długości kadłuba powyżej 20 m – żebyś nie pomyślał, że żeglarstwo to tylko banalne w obsłudze czarterowe slupy bermudzkie z talią grota i dwoma szotami genui, albo nawet jednym – samohalsującego foka.
Foto: MASSA photographer
Piotrze, a jakie masz plany na przyszłość? I nie mam na myśli tej przyszłości, kiedy robisz kapitańskie uprawnienia i planów na najbliższy rejs po Chorwacji. Chodzi mi o te plany, które dopiero nieśmiało pojawiają się na horyzoncie, w przyszłość tej nawet jeszcze bliżej nieokreślonej.
Kupno jachtu i zamieszkanie na nim. Serio. Chcę wreszcie tak długo pożeglować, żeby poczuć ulgę schodząc na ląd. Bo na razie, za każdym razem czuję, żebym jeszcze – ech – został i pożeglował!
Możemy przybić piątkę. Niech ci się spełni. Tego Ci życzę …
Foto Header : Bernard Marszałek