Prowadzący rejsy nie raz zetknęli się z zagadnieniem sposobu zwracania się do nich na pokładzie. W gronie znajomych, rodziny zwracamy się do siebie po imieniu – również do kapitana… No, właśnie kapitana, skippera czy może ogólniej – prowadzącego jacht lub rejs morski?
Gdy w latach dziewięćdziesiątych zaczynałem swoją przygodę z morskim żeglowaniem, poza rodzimym Bałtykiem nie miałem do dyspozycji innego morza, a rejsy na siermiężnych, dzielnych jachtach prowadzone były przez doświadczonych nie tylko stażem, ale i wiekiem (podkreślanym często siwą brodą), Kapitanów Żeglugi Bałtyckiej i Kapitanów Żeglugi Wielkiej. Zdarzali się również jachtowi sternicy morscy – tacy przez duże „J”.
Nie było pojęcia skipper, a bycie Kapitanem związane było ze świętymi, niezbywalnymi prawami. Przede wszystkim kapitan był Pierwszy po Bogu, wyznaczał oficerów wachtowych (dzielił nie tylko obowiązki, ale i kolejne przywileje), pierwszy zaczynał posiłek na jachcie, mógł stać w zejściówce (tam miał cieplej gdy obserwował sytuację na pokładzie) i tylko on mógł tam zapalić „dymka”. On najlepiej znał się na nawigacji (elektronicznej nie było), ufaliśmy mu wszyscy i tylko z nim czuliśmy się bezpiecznie na morzu. Brał na siebie wielką odpowiedzialność jedynie „za michę”. Nie „kukował”, nie „jeździł na szmacie”. Posiłki były regularne (choć czasami sam je jadł na wzburzonym morzu), a jacht był czysty – bez wstydu. Czasami tęsknię to tych zwyczajów i etykiety, bo służyły one porządkowi i bezpieczeństwu na morzu.
Kiedy po trudnym egzaminie zdawanym przed Kapitanami, z których każdy był specjalistą od innego przedmiotu, wręczono mi (po poprawce!) mój papierowy patent jachtowego sternika morskiego, czułem jakbym przystąpił do grona wybrańców. Dumnie, z wielką pokorą wobec Bałtyku i zobowiązaniem wobec załóg, namaszczony przez moich guru morskich, kultywowałem dzieło Kapitanów, a obiektywną ocenę tego dzieła wystawić mi mogły jedynie moje załogi.
Przepisy polskie uproszczały się, coraz łatwiej było zostać kapitanem, choć patenty niezmienne same nie pływają. Dzisiaj większość kapitanów z patentami, to ci „plastikowi” już bez egzaminu, a za staż, żeglujący na „plasticzakach”, a nie na jachtach z duszą, tych o drewnianych, stalowych i betonowych kadłubach. Stąd narosły wokół nich, często w sposób nieuprawniony, opinie, że „plastikowy” to już nie to samo.
Wraz z rozwojem turystyki żeglarskiej jachty turystyczne rozpłynęły się po całym świecie, szczególnie upodobawszy sobie ciepłe wody. Załogi stały się, częściowo lub w całości, pasażerami i gośćmi, które zatrudniają dzisiaj kapitana i płacą mu za jego pracę. Skoro pływa się już nie tylko „za michę”, to i oczekiwania gości zwiększyły się – kapitan, a może już skipper ma wyglądać, być kulturalny, taktowny, być przewodnikiem również na lądzie, wciąż dbać o bezpieczeństwo i tolerować „wybryki” na morzu. Ciężka fucha.
Kapitanowie z dawnych lat pozostali, choć i wiek i zasady nie pozwoliły im często płynąć z prądem turystyki żeglarskiej. Dzisiaj potocznie kapitan to ten, który prowadzi duży jacht żaglowiec, nosi mundur, ale i ten, który posiada uprawnienia do żeglugi komercyjnej i oficjalnie żyje z pracy na morzu. A skipper? To może raczej ten niekomercyjny, może ten z młodszego, „plastikowego” pokolenia, ten bardziej śródziemnomorski, ciepłolubny (chorwacki, grecki), który „jedynie ogarnia” załogę. Czy „jedynie”? Czy jego rola, choć niewidoczna i nieeksponowana pagonami oraz odpowiedzialność, którą powinien czuć podskórnie zmniejszyły się? Przez lata morze nie zmieniło się i tylko od dobrego rzemiosła prowadzącego jacht zależeć będzie jak się z tym morzem ułoży.
Niezależnie od uprawnień żeglarskich jakie nosisz w kieszeni, kiedy po rejsie, tym śródlądowym również (tam mogą również zwać Cię sternikiem), ktoś dziękuje i mówi do Ciebie, że poza dobrym towarzystwem, niezliczonymi atrakcjami, czuł się z Tobą bezpiecznie na jachcie, to pomyśl – może to właśnie „znaczy Kapitan”.