13 kwietnia 2018 – i do tego w piątek – okazał się bardzo szczęśliwym dla mnie dniem. Pokazał perspektywy, pozwolił snuć marzenia. Tego dnia zdałam egzamin na patent jachtowego sternika morskiego i w sumie muszę chyba powiedzieć, że to jest dopiero prawdziwy początek mojej żeglarskiej przygody.
A co było wcześniej?
Moje dzieciństwo i późniejsze życie jakoś nigdy nie było mocno związane z wodą, mimo że praktycznie wszystkie wyjazdy były na Mazury lub nad morze. Ale korzystałam z tego, co najwyżej, pływając kajakiem lub rowerkiem wodnym – totalna rekreacja, a teraz bym powiedziała: totalna nuda 😉
W międzyczasie pojawiały się jakieś propozycje spędzenia urlopu ze znajomymi na Mazurach, na łódkach, ale nigdy nie brałam tego pod uwagę. Przyzwyczajona do pewnego komfortu i swobody w ogóle nie widziałam się na tak małej przestrzeni z innymi ludźmi… Jak ja teraz tego żałuję 😉 …ale, jak widać, wszystko wymaga czasu!
W pierwszy morski rejs – w ogóle mój pierwszy rejs – popłynęłam za namową męża. On już wtedy totalnie zafascynowany morzem i żeglowaniem mówił mi: – popłyń, zobaczysz czy to coś dla ciebie…
I popłynęłam! Dosłownie i w przenośni! To taka miłość od pierwszego wejrzenia. Morze to niezwykły żywioł: potężny i dyktujący warunki, ale dający też wolność, przestrzeń i swobodę. To było naprawdę magiczne.
O żeglowaniu nie miałam wtedy absolutnie pojęcia. Wszystkie te halsy, zwroty przez sztag i, nie daj Boże, niekontrolowane przez rufę, były dla mnie jeszcze nie do ogarnięcia. Wtedy, w zasadzie, to mnie nawet nie interesowało. Najważniejsze było przeżywanie i doświadczanie tego, co tu i teraz.
Po powrocie nic już nie było takie samo. Zaczęło się snucie planów żeglarskich. Najpierw kurs na żeglarza, który dał solidną porcję wiedzy i pozwolił na przejęcie sterów. Potem mierzenie się z samodzielnym żeglowaniem po Mazurach. A uwierzcie mi, że na początku jest się tak samo świetnym żeglarzem jak kierowcą po odebraniu prawa jazdy… Ale cóż, do odważnych świat należy, a doświadczenie samo się nie zdobędzie. Na Mazurach, wraz ze swoją rodziną, spędziłam naprawdę niezapomniane chwile i lubię tam wracać, ale moje serce pozostało na morzu…
…I to tam chciałam wrócić. Sprawa była jasna. Kolejnym krokiem było zdobywanie morskiego doświadczenia i zrobienie kolejnych uprawnień. Aby móc zdawać egzamin na jachtowego sternika morskiego okazało się, że trzeba wypływać 200 h stażu. Mój wybór padł na program “Od zera do skippera”, zabukowałam kilka terminów rejsów, wybrałam termin szkolenia i zdeterminowana ruszyłam po swoje!
Pierwszy rejs stażowy
Przed rejsem zawsze jest ten dreszczyk emocji. Co mnie tam czeka? Jacy ludzie? W sumie to tylko tydzień, a ja mam jasno postawiony cel, ale zawsze fajniej jak są ludzie, z którymi nadajesz na tej samej fali. W zasadzie nie zdarzyło mi się chyba słabe towarzystwo, bo, wiadomo, żeglarz z żeglarzem raczej się dogada.
Majowy rejs okazał się mega wymagający. Szczególnie pod względem temperatury. Nosiłam na sobie chyba wszystkie ubrania, które zabrałam z domu, a i tak było mi zimno. We wspomnieniach najcięższa pozostała psia wachta. Od 00:00 do 4:00. Chyba nie bez powodu tak nazywana… – zmęczenie, chłód naprawdę potrafią dać się we znaki. Na kolejnej wachcie przynajmniej wschód słońca rekompensuje zimno i brak snu. A na koniec wiesz, że czeka cię pyszne śniadanie, wydane przez wachtę kambuzową.
Plany na przyszłość ?
Jasne! Plan jest jeden! Kiedyś popłynę w rejs dookoła świata. I jak to piszę, przypomina mi się mój ulubiony cytat: “Osiągnę wszystko, ponieważ jestem na tyle szalona, aby w to uwierzyć” …Nigdy nie wątpcie w swoje cele, swoje marzenia, róbcie to, co doprowadzi Was do realizacji Waszych, nawet najbardziej szalonych, pomysłów!
* ponoć jest to nowoczesna żeńska forma słowa żeglarz… mi się podoba!