Z pokładu jachtu na Karaibach można zobaczyć wiele, bardzo wiele i dotrzeć tam, gdzie regularne promowe i lotnicze linie nie dotrą, oraz zobaczyć to, czego nie widać zza żywopłotu i basenu wersji all inclusive. Co roku mam okazję i przyjemność żeglować turystycznie katamaranami po wyspach morza Karaibskiego – szczególnie w obszarze Małych Antyli – od Martyniki do Grenady.
Akwen ten pokazuje przekrój przyrody na Karaibach od wulkanów i lasów tropikalnych, po błękitne laguny, rafy i „mączny” piasek (nie żwir, jak w Chorwacji czy Grecji). Z faktu, iż bywam tu często, na podstawie tego co w głowie (i z mego „dziennika sternika”), a nie w innych źródłach, ośmielam się wspominać właśnie o „moich Karaibach” przez pryzmat garści ciekawostek, wspomnień, w tym uczt dla oczu, duchowych, kulturalnych i kulinarnych doświadczeń. Oszczędzę tu żeglarskich szczegółów branżowych.
Bo właśnie na „moich Karaibach” wpływając do zatok słyszę już z oddali, choć jeszcze nie widzę przez gąszcz palm – „Tomku, Tomku…”, co zawsze wywołuje u mnie w miłe zaskoczenie. Na brzegu „przybijam żółwiki” z odredowaciałymi rasta, znajomym i mniej znajomym „friendsom” zostawiam kolejne koszulki (choć te ubiegłoroczne niezużyte jeszcze), a czasami również zdjęcia z poprzednich lat. Z kolei na ich czółnach wymieniam polskie bandery. Taki handel towarzysko-wymienny. Aby opisać to wszystko z sercem i w szczegółach, sezonu żeglarskiego by nie starczyło (choć ten dla mnie trwa na okrągło), a przecież pływać trzeba. Łatwiej będzie wejść z nami na pokład – zatem „welcome on-board”.
MARTYNIKA, CZYLI KARAIBY W WERSJI UCYWILIZOWANEJ
Z Europy (zwykle z Paryża), transatlantycką linią lotniczą (najczęściej Air France lub Crosair) dostajemy się do… Europy, a dokładniej departamentu zamorskiego Francji – na wyspę Martynika. Wszechobecne palmy, wysoka wilgotność i temperatura około 25 stopni Celsjusza (szczególnie podczas europejskiej zimy), od razu przypominają nam, że to muszą być Karaiby, choć tu, na Martynice już ucywilizowane, to jednak wciąż, ku mojemu zadowoleniu, „rozczochrane” nieco.
Hoteli z widokami na morze i jachty tu wiele, a ja za każdym razem, gdy tylko zamkną mnie w tej klatce z widokiem – tęsknię za tym prostym żeglarskim życiem. My żeglarze ciągniemy więc na południe do zatoki Le Marin – jednej z największych baz czarterowych na Karaibach, gdzie w tle rozległej mariny kołysze się las masztów jachtów stojących na kotwicach. Nie dla wszystkich starczy miejsca przy pomoście, a i „dutków” w kieszeni na opłaty.
Marina du Marin to nieformalna mekka żeglarzy tego regionu. Niepisanym, żeglarskim centrum jest tu restauracja „Mango Bay” (polecam najlepsze, największe porcje żeberek na Karaibach). To meeting point dla żeglarzy, kończących i rozpoczynających swoje morskie wojaże – zarówno te dłuższe np. po 3 tygodniach non-stop deliverki z Kanarów, jak i te krótsze – turystyczne, około 2 tygodniowe, korzystające z licznych baz czarterowych na miejscu. Znajdziecie tu wiszące ogłoszenia dla i od autostopowiczów i „włóczęgów” żeglarskich typu find crew i find yacht. Le Marin to dla mnie takie mniej klubowe wydanie Sopper’s Hole na BVI (Brytyjskie Wyspy Dziewicze, czyli British Virgin Islands).
LUCIA I POCZTÓWKOWE „PITONSY”
Stajemy jachtem na boi w cieniu małych „Pitonsów” (czyli Petite Pitons) w głębokiej (pod kilem) Soufriere Bay, obok miasta Soufriere na St. Lucia (to już kolejny kraj). Sam wulkan (wygasły) to chyba najbardziej pocztówkowe wspomnienie z wakacji na tej wyspie.
Ambitni mogą się wspiąć na „Pitonsy” – legalnie tylko z przewodnikiem i koniecznie w mocniejszym obuwiu (boso lub w klapkach to jedynie tutejsi mieszkańcy i może Cejrowski) i wodą do picia, choćby w ręku. Poranne wejście (strome) zajmuje około dwóch godzin w obie strony i wymaga nieco więcej niż przeciętnej tężyzny fizycznej (wyczyn podobny jak na zapylone Stromboli na Wyspach Liparyjskich we Włoszech). Atak szczytowy odbywa się już z użyciem zamocowanych tam lin, a nagroda w postaci satysfakcji i widoku na zatokę jest bezcenna. Może właśnie od konieczności nawadniania organizmu podczas tego wejścia wzięła się nazwa piwa z St. Lucia – Pitons. Choć cienkie w swej procentowości, to podane na zimno z limonką staje się orzeźwiającym „napojem bogów” – lokalnie bardzo powszechnym. Jego konkurent, piwo Carib, rządzi na pobliskich Grenadynach. W Europie to nieznane marki. Trudny wybór w tropikach – Pitons czy Carib? Bierz oba – nie zmarnują się! Podobnie jak w Chorwacji: Karlovaćko czy Ożujsko. Niech wasze podniebienia zdecydują, ale Heineken tutaj to już świętokradztwo.
Masowe wycieczki (bez wymagań dotyczących sprzętu i tężyzny fizycznej) udają się taksówkami nad wodospady (dla odmłodzenia wypada zmoczyć się), do ogrodu botanicznego oraz na czynne pole wulkaniczne z mocno siarkowym zapachem (lecznicza kąpiel również jest tu możliwa). Przy odpowiednim kierunku wiatru, dość często w mieście i zatoce niesie się po nozdrzach zapach siarki – nazwa miasta Soufiere nie jest przypadkowa. A samo miasto – żywe, pełne usług (banki, poczta, ośrodki edukacji, zdrowia, sklep Digicel – operator sieci komórkowej), choć biedne i ze słabą infrastrukturą (rynsztoki, moc kabli w powietrzu, życie na ulicy – polecam spacerek brzegiem w stronę „Pitonsów”), jakby osiągnęło cywilizacyjny sufit nie do przejścia i szczyt rozwoju – może poprzez to swoje karaibskie „rozczochranie”. Inwestorów nie widać tu od lat. Wyspę dalej jest już bardziej rozwinięty Kingstown – stolica St. Vincent i Grenadynów.
TROPIKALNO-PIRACKI ST. VINCENT I GRENADYNY
Wyspa St. Vincent wraz z archipelagiem Grenadyn zadomowiła się banderach niektórych jachtów nad polskim wybrzeżem Bałtyku (patrz marina Gdynia) – to tak tytułem ciekawostki. Powody? Oczywiście proceduralno-finansowe.
Szczególnie St. Vincent to symbol pełnego karaibskiego „rozczochrania”, gdzie przewodniki potrafią straszyć, że z biedy wyrosła tu agresja i złodziejstwo. A przecież z biznesu na turystach, szczególnie tych żeglarskich, tu się głównie żyje. Niewidzialna ręka samokontroli i dbałości o rynek trzyma tu porządek. Ten turystyczny prywatny biznes (nie wypada prosić o pokwitowanie) to paciorki, pamiątki, warzywa, owoce, ryby, wycieczki, „usługi portowe” (choć portów brak) – follow me (często na wiosłach), cumowanie, odbiór śmieci (macie szansę je potem ponownie „odebrać” w krzakach na brzegu). Na wsi to z roli się jeszcze żyje, czyli z uprawy gandzi na eksport („niewiele, na własny użytek” – jak rezolutnie zeznał mi jeden „zdymiony”).
W ciemnej od wulkanicznego piasku zatoce Wallilabou na St. Vincent dojrzycie z wody resztki szubienicy, przy której harcowali „Piraci z Karaibów” z Johnnym Deppem na czele i dziesiątkami lokalnych statystów. Rzewnie wspominają oni czasy, kiedy kręcono tu film Romana Polańskiego – mieli pracę. Na dowód tego pokazują swoje zdjęcia z planu. Jeszcze tylko resztki dekoracji i fotosów w szopie przypominają, że coś się tu działo. To „coś” sukcesywnie zanika – nikt nie zaopiekował się dekoracjami, które pozostały tu na pastwę fauny i flory. Po piratach znajdziecie tam również nieprane od lat przebrania w nabrzeżnej restauracji (tu również liczne ślady polskich załóg w postaci bander i flag). Pozdrówcie mojego „friendsa” Rudola jak tam zawitacie. Porządny gość.
Zdjęcia mają moc na Karaibach. Kilka lat temu obdarowałem jednego wodnego „paciorkowca” o ksywie Bushman (wyspa St. Lucia, zatoka Marigot Bay) „Żeglowaniem po Karaibach”, gdzie wydawca pokazał go na tylnej okładce. Od tej pory pokazywał to książkowe zdjęcie innym załogom i sprzedaż mu wydajnie wzrosła, szczególnie wśród polskich braci.
W klimacie knajp, trzeba jeszcze oddać cześć (aby niżej w hierarchii jej nie ustawić) przybytkowi „U Antka” – lewa część zatoki Wallilabou, często po przejściu przez rzeczkę. To kultowe miejsce zostało wypromowane przez polskie załogi marketingiem szeptanym, bez inicjatywy i zgody Antka. To lokal barowy, już pozaklasowy, pełen trunków z polski rodem, gdzie króluje żubrówka, a stan magazynowy jest uzupełniany na bieżąco przez polskich klientów (przewaga płci męskiej). Oczywiście i rum leje się strumieniami, podobnie jak polska muzyka (głównie rockowa) sączy się z głośników, a tańce i nie-tańce „bosańce” zależą już od inwencji gości. Antek pozwala niemal na wszystko, łącznie z zastępowaniem go przy polewaniu. Klimat imprez zależy od uczestników, a knajpa „U Antka” bywa często zamykana jako ostatnia – działa do ostatniego gościa. Na pewno poznacie, że „nasi tu byli”.
BEQUIA – PAMIĄTKARSKI PRZEDSIONEK GRENADYN
Bequia to miejsce, które darzę sentymentem, bo niezmiennie kręci się tam wielu znajomych – między innymi Sunhine na Fresh Market i jego urocza żona od biżuterii i kolorowych czapek – Melisa. Jak trzeba, to i spod lady ganja wine sprzeda. Nie bądźcie zwiedzeni, że kupujecie berecik, a nie kominową, wysoką czapę jak noszą Rastamani, bo aby z bereciku zrobiła się taka czapa, to trzeba odpowiednie włosy mieć – hodowla wymagana od maleńkości. Bequia to również doskonałe miejsce do kupowania pamiątek (w tym rękodzieła różnej maści, a nie tylko koszulki i paciorki). Możecie się wybrać również do pobliskiego sanktuarium żółwi, które bez pełnych zaangażowania opowieści prowadzącego stanowiłoby jedynie dość przykry widok więzionych zwierząt.
Prawa strona zatoki obsiana jest przy samym brzegu licznymi restauracjami (to pod kątem lunchu), za którymi rozciąga się długa plaża. Po lewej stronie zatoki, na wzgórzu, około 15 minut od pomostu dla pontonów (ang. dinghy dock) króluje restauracja „The Deck House”. Zabierzcie tam swoich partnerów na romantyczną i smaczną kolację przy świecach z widokiem na całą zatokę.
MUSTIQUE – WYSPA BOGACZY, GDZIE MICK BYWA
Prawdą jest, że bywa tam Mick Jagger. W styczniu 2017 roku, kręcił się raz w prostej koszuli i szortach po opustoszałym małym lotnisku dla prywatnych samolotów żegnając swoich gości, a i ja akurat byłem tam dopełniając formalności celno-paszportowych. Musiałem skorzystać z okazji, aby uścisnąć dłoń i zmienić kilka grzecznościowych słów. Spotkanie z legendą (jakże dobrze zakonserwowaną) zapamiętam na długo.
Mr. Jagger jest jednym z właścicieli nieruchomości (czyt. rozległych posiadłości), który wraz z innymi zacnymi sąsiadami tworzą „spółdzielnię” zarządzaną przez Mustique Company. Jako turyści możecie odbyć wycieczkę po wyspie taksówką (otwarty pick-up) lub wynajętym buggy (konieczne lokalne prawo jazdy – do kupienia na całe pół roku oczywiście), oglądając przez żywopłoty nie tylko te budowlano-ogrodowe wspaniałości, ale również między innymi kultową Makaroni Beach (nie gorsza i spokojniejsza jest na prawo od kotwicowiska), na której mocy nawietrznych fal niewiele bikini się oparło.
Będąc na Mustique nie wypada nie wpaść choćby na jedno piwko do „Basil’s Bar” przy Lovell Village (nie bądźcie zszokowani pobliską hałdą zbędnych, choć dla nas drogocennych, muszli) z widokiem na kotwicowisko Britannia Bay. Tu w weekendy grana jest przez prawdziwe bendy muzyka na żywo. Przeważa jazz i rock, który skutecznie porywa do tańca gości przybywających tłumnie nie tylko z lądu, ale również z luksusowych jachtów widzianych z tutejszego balkonu. To jedno z lepszych miejsc na imprezę na poziomie, choć i na luzie w tym rejonie Karaibów.
MARYEAU I SALT WHISTLE BAY
Jak już wpłyniecie do Zatoki Słonych Gwizdków na wyspie Maryeau to szybko nie wypłyniecie. Wiszące nad rozgrzanym piaskiem palmy, spokojna woda, wasz jacht pod ręką, lobstery u lokalesów obok… Nie rozleniwiajcie się jednak. Zdobądźcie się na 15 minutowy spacer (w jedną stronę) o wschodzie lub zachodzie słońca na górę, do kościoła katolickiego, skąd rozpościera się jedna z lepszych panoram na Tobago Cays. Po drodze nie przegapcie urokliwego cmentarza na zboczu, a 5 minut za szczytem wstąpcie „na jednego” do rastafariańskiego przybytku, gdzie front budynku przewyższa bogactwem jego kartę drinków. Zajrzyjcie również na nawietrzną stronę – za rzędem palm (około 100 m najkrótszą drogą) mogą tam widowiskowo harcować windsurfingowcy.
TOBAGO CAYS
Jesteście w bijącym sercu Grenadyn – błękitnym Parku Narodowym Tobago Cays, otoczonym rozległą Horse Shore Reef, tłumiącą wszelkie rozkołysanie Atlantyku. Poza wszędobylskimi żółwiami i dużymi jaszczurkami na wysepce Baradal (wejdźcie na szczyt po widoki), nurkowaniem w rafie (wypłynięcie pontonem ze sprzętem ABC), musicie swoją nagą stopę postawić na lobsterowej wieczerzy na północnej plaży Petite Bateau. Zamówienia składacie już wcześniej – nie martwcie się, zanim zacumujecie, już oferta do was „podpłynie”. Moim ulubionym Mr. Lobster jest ostatnio Kojak – uczciwy, porządny gość. Z drugiej strony wielu każe uważać na Mr. Wonderfull, który w pogoni za klientami przybrał ostatnio mocno polskie akcenty na swojej motorówce (podobno Polish never say NO).
Niegdyś skromna w swojej wielkości (choć lobstera więcej było, to z własnymi sztućcami i napitkami się przychodziło), dzisiaj to już licznie odwiedzana restauracja, która urosła do klasy „bosymi nogami w piasku”. Wieczorem spotkacie tu wiele załóg przy stolikach osobnych „restauratorów”, bo podział stołów i miejsc grillowania jest wyraźny – każdy lokales płaci tu do Marine Rangers za możliwość działalności w lobsterowym biznesie.
PETITE ST. VINCENT
W drodze tam lub z powrotem z PSV, czyli Petite St. Vincent (dalej już wyspy Państwa Grenada) pozwolę sobie jednym tchem wymienić opuszczoną Petit Tobac z piękna rafą w środku, Palm Island z barem restauracyjnym pełnym gości z USA, gdzie „polo i USD ledwo starcza” (spacer plażą obowiązkowy, choć brzegiem, bo prywatna) oraz wysepeczkę Mopion, na której ukojenie od słońca znajdziecie pod jedyną, niewielką słomianą parasolką, której cień zajmuje wyraźny procent tej ziemi – znaczy piasku. Jedyne rozsądniejsze, a konieczne zaprowiantowanie zrobicie po drodze, na wyspie Union w Clifton Harbour.
Spacer plażą dookoła PSV dostarcza wielu estetycznych wrażeń, aby na koniec dnia (choć niektórzy już od rana tu sączą) dotrzeć do restauracji z sieci SLH – Small Luxury Hotels (resort zajmuje w zasadzie całą wyspę) – takiej przez większe „R”. To eleganckie miejsce, gdzie ciemnoskórzy kelnerzy w białych koszulach fachowo umilają czas, przez cały dzień donosząc różnorakie napitki i wytworne karaibskie jadło – wybrane sztuki pływają tu w podręcznym baseniku.
To i tyle, aby nie zanudzić, choć to wciąż mało o „moich Karaibach”, bo w głowie coroczna moc gorących wrażeń. Czas ponownie pakować worek żeglarski (choć ja mam już walizkę, zawsze miękką – na kółkach). Oby wcześniej z piasku i muszli go opróżnić.
„I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem,
A com widział i słyszał nieco tutaj zamieściłem.”