21.11.2020, sobota
Piękny wschód słońca. Godz. 07:30 oddajemy cumy i żegnamy przytulną ARCową przystań. Stajemy na kotwicowisku obok. Na pokładzie spekulacje co i jak będzie dla różnych scenariuszy. Nasze główne zadanie na dzisiaj to umówić naszego „covidowego plusa” na weryfikacyjne badania na najbliższy poniedziałek, co daje szanse na skrócenie 10 dni kwarantanny. Piszę długie maile i WhatsUp’y z pytaniami do „Wszystkich Świętych”. Udaje mi się umówić naszego „plusowca” na testy weryfikacyjne IgG (ELISA) do Vithas Clinic – ten sam prywatny szpital, gdzie już wszyscy byliśmy w miniony czwartek.
Do południa, dla ukojenia rozlewamy kwarantannowe 4 butelki białego wina (liczone było w rejsie 2 butelki na całą dobę)…
Wczesnym popołudniem podpływa do nas dinghy’im Alicja (oj tak – naprawdę z Krainy Czarów) z szybkiego katamaranu TS5 „Addictive Sailing” (angielska załoga), jak się okazuje również tu zakotwiczonego z powodu wczorajszego pozytywnego testu u jednego z załogantów. Godzinę później na kotwicowisko dołącza węgierska załoga na ARCowym Lagoon 46 „Lily” – powód ten sam. Naprędce tworzę na WhatsUp grupę „ARC 2020 „Covid Class”. Jest nas trójka jachtów nieszczęśników. Chciałbym, abyśmy trzymali się razem nie tylko w sieci, ale i jako grupa pościgowa na wodzie, choć „Addictive” i tak nie da nam szans pod żaglami. Wymieniamy się informacjami i wszyscy potwierdzamy chęć wystartowania choćby skały….nasze kile muskały.
Brakuje nam podstawowych artykułów spożywczych. Ratuje nas Janusz z Andrzejem, którzy dowożą nam do dinghy dock wypełniony po brzegi wózek – w tym konieczne niektórym wino. Dyskutujemy o zaistniałej sytuacji. Nadal jest szansa, aby „Blue Bird” dotarł na czas na Martynikę na kolejny czarter. Jakoś tak nasi rozmówcy w dystansie do nas i jak się później okazało po raz ostatni tak długo i w tym składzie.
Na koniec dnia EUREKA – piszę jeszcze do ichniejszego „SANEPIDU” i Port Authority, że jutro w niedzielę chcemy wystartować razem z ARC z grzecznym planem natychmiastowego powrotu na kotwicowisko. To by dawało nam szansę na pozostanie w ARC 2020 i dopłynięcie do linii mety w Rodney Bay do 18 grudnia czyli do dnia jej zamknięcia. Kładę się dość wcześnie, ale nie udało mi się usnąć przy huku rozświetlonego nieba sztucznymi ogniami, jakie zorganizował dla nas World Crusing Club. Jakoś mi nie do tańca, a może bardziej do różańca. Nawet jeżeli wystartujemy jutro, to i tak od razu wracamy na kotwicową kwarantannę.
22.11.2020, niedziela
Start ARC 2020
Nie mogłem spać. Kręciłem się od g. 04:30. To w końcu dzień startu ARC 2020. Podniosłem się wreszcie o godz. 05:00 i na pokładzie zastałem Richarda na rufie – za potrzebą. Jak zaplanowałem dzień wcześniej wieczorem – guma, kółko, lina w dłoń i pompujemy. Boję się, aby nie powtórzyła się sytuacja szybkiego wzrostu fatowej masy (zamiast rzeźby) z marcowego lockdown’u. Po przeszło godzinie ćwiczeń i rozciągania czuję się świetnie, a słońce jeszcze nie wstaje.
Poranny „szower”, herbatka i mamy piękny wschód słońca.
Przychodzi e-mail od Port Authority, że linia startowa ARC 2020 została wyznaczona na akwenie wciąż podlegającym ich jurysdykcji, stąd popłynięcie na start nie będzie złamaniem kwarantanny w Porcie Las Palmas. Hurra!!! Dzielę się tymi wieściami z pozostałymi dwoma katamaranami z naszego „Covid Class”. Pełen emocji zapominam wysłuchać porannego „ARC Rally Team update”na 77 kanale VHF. Zgodnie zawiadomieniem o regatach włączam więc kanał VHF 72 i nasłuchuję korespondencji regatowej. Potwierdzam do Rally Control, że my trzy covidowe jachty również dzisiaj startujemy. Rally Control już wie, o czym informowało na VHF o g. 09:00. Nie słuchałem wtedy.
Ochoczo klarujemy jacht przed startem. Wciąż jesteśmy w ARC 2020. Niewiele po godz. 11:00 zabieramy się do zejścia z kotwicy. Miałem problemy z łańcuchem (trzeba go regularnie rozgarniać pod kabestanem). Wchodzimy do mariny, wychodzimy z niej w kolejce startowej i już jedziemy na start. Stawiamy żagle, testujemy genakera. Jak dla nas, ociężałych, słaby wiatr – poniżej 6 kn. Rzuca nami na fali. Żagle klekoczą. Siła wiatru wzrasta powyżej 10 kn. W końcu można manewrować pod żaglami. Nasza procedura startowa (należymy do Division IV) zaczyna się o godz. 12:50 UTC local time. Przybywa jachtów na akwenie przed portem Las Palmas. Przed nami startuje Division II (Racing) (IRC) & Division V (Open)). Mają czysty start. Zakładaliśmy, że nie pchamy się w procedurze startowej na linię startu, ale emocje rosną wraz z coraz większą grupą gromadzącą się przed linią startową. Chcemy być blisko wszystkich. Zbliżamy się powoli do linii startu, aby ją w końcu zobaczyć. Jest 5 minut przed startem. Wokół nas zagęszcza się i trudno bezpiecznie wypłynąć z tej stawki. Idziemy więc dalej na start lewym halsem i wbrew założeniu, że przetniemy linę startu jako ostatni w swojej dywizji, bo w końcu nasze wypisanie z covidowego kotwicowiska jest tylko na czas startu, decydujemy się startować w stawce. Na 3 minuty przed końcem procedury startowej wykonujemy pierwszy emocjonujący zwrot przez sztag. Na czystym wietrze nabieramy prędkości na statek komisji regatowej. I poszli bez falstartu. Startując w czubie stawki poczuliśmy się w końcu żeglarzami. Świetny start. Nie ma jak odpaść i wracać. Po zawietrznej i bezpośrednio za rufą dużo przeciwników. Nie chcemy im przeszkadzać, to ciągniemy prawym halsem jeszcze dobre 20 minut. Stawka rozciąga się. W końcu znajduję przestrzeń, aby wyjść ze stawki i odpadam z powrotem do Las Palmas. Nie chcę drażnić lwa – naszego trackera czyli Port Authority.
Ostatecznie w ARC 2020 wystartowało tylko około 50 jachtów, co w porównaniu do zwyczajowych przeszło 250 sztuk w minionych latach, to mizerny to wynik, choć na jak covidowy rok może nie tak mizerny.
Na koniec dnia, po ochoczej wymianie mailowej Pani: María del Mar Martín Rodríguez (Área de Sanidad y Política Social, Subdelegación del Gobierno en Las Palmas, C/ Doctor Juan M. Domínguez Pérez S/N, Las Palmas de Gran Canaria, 35071 Las Palmas), ta informuje nas że jedynie pozytywny test IgG (Elisa) może nas wyzwolić stąd przed upływem 10 dni kwarantanny i umówiła już naszego „pozytywnego” na taki test do Vithas Clinic. Jest nadzieja wyrwać się szybciej z okowów hiszpańskiej siatki covidowej.
23.11.2020, poniedziałek
Wystartowaliśmy w ARC 2020, spłynęliśmy na kotwicowisku i co dalej.
Dość leniuchowania. Rozpoczynam codzienne poranne treningi. Zwykle zaczynam około godz. 06:00 i kończę po godzinie. Po wyjściu z szowera, zwykle czeka już na mnie herbata od Juliusza.
O godz. 09:00 bierzemy Węgrów na hol. Nie mają silnika do pontonu. Ich Lagoon 46 to noofka sztuka, którą mają przeprowadzić do czarterowni w Le Marin na Martynice. Okazuje się, że u nich jest dwóch PCR pozytywnych – kapitan i członek załogi. Nasz zamaskowany zestaw liczy więc razem 5 osób. Szybko docieramy do Vithas Clinic. Panie recepcjonistki prawie nic po Angle, ale pojawia się Samara Gonzales Bernal. Dajemy spoko radę w Angle. Samara jest zdziwiona, że ktoś zlecił pozytywnym test IgG (Elisa) robiony z krwi. Taką sytuację obserwuje po raz pierwszy. Ale potwierdza, że pozytywny wynik takiego testu oznacza, że zawodnik ma przeciwciała i może to skrócić kwarantannę. O to przecież nam chodzi. Jest tylko jeden szkopuł, zamiast 3 lub 5 dni oczekiwania na wyniki, jak słyszeliśmy od różnych źródeł przed podejściem do testu, będzie to tydzień, więc najprawdopodobniej już po naszych wypłynięciu po kwarantannie. Po drobnych zakupach w drodze powrotnej, wracamy zestawem na nasze „szipy”.
Dowiedziałem się również by e-mail, że od początku naszego kwarantannowego kotwicowania, jako skipper z „Covid Class” mam obowiązek codzienne wysłać do cvi.laspalmas@correo.gob.es nasz „MARITIME DECLARATION OF HEALTH”. Jak w pierwszym napisałem, że wszystko jest super z nami, tak już każdy kolejny był kopią poprzedniego ze zmienioną datą.
Juliusz wygrał również konkurs na prywatną opiekę medyczną dla „covidjanina”, który odizolował się od nas w swojej kabinie, to i my od niego. Smutne. Na fali emocji wygotowaliśmy również naczynia kuchenne i sztućce. Część z nas zabrała je tylko do swojego użytku (i mycia). W pomieszczeniach w maseczkach wytrzymaliśmy jedynie pół dnia. Potem każdy o tym zapomniał, lub nie chciał pamiętać, ale „covidowy” izolował się na dobre zamartwiając w swojej kabinie. Opieka Juliusza nie ograniczała się tylko do donoszenia posiłków do covid-kabiny, ale również codziennego pomiaru temperatury każdego z nas, skrzętnie notowanego jeszcze z czasów przytulnej ARC mariny.
Nabrałem wrażenia, że nikt się tu nami nie interesuje. Przez miniony weekend nikt nie zadzwonił lub tym bardziej odwiedził nas. Nikt nie sprawdził czy dobrze się czujemy i czy jesteśmy tu wszyscy razem. Codziennie widzimy tu jedynie obsługę mariny Las Palmas, która liczy i kasuje jakieś symboliczne pieniądze za kotwicowisko, ale do nas nie podpływa. No bo jak – covidowych. W końcu w poniedziałek wieczorem zadzwonił jeden doktor, a potem w ciągu tygodnia jeszcze jeden i jeszcze jeden, a w międzyczasie jakaś Pani. Wszyscy pytali jak tam Josef, zadając standardowe pytania jak z formularza, który mieli to wypełnienia – szczególnie Pani. Uznaliśmy, że Pani to pewnie z SANEPDU hiszpańskiego. Żaden z dzwoniących nie miał pojęcia od kiedy jesteśmy w Hiszpanii, gdzie jesteśmy i co tu w ogóle robimy. Pytali między innymi kiedy nastąpiły pierwsze symptomy oraz kiedy i dlaczego poszliśmy na testy. Toć przecież żadnych symptomów do dzisiaj nie było i jak się potem okazało, nie było do końca naszej kwarantanny.
24.11.2020, wtorek
Jarek ogłasza, że w obawie o swoje i nasze zdrowie (coś podejrzewa u siebie), a także ze względu na sytuacją w domu chce wracać do Warszawy. Zachowuje się jak chory. Chodzi długo w piżamie, izoluje się, nosi maseczkę, często drzemie. Zaznacza jednak, że będzie tu z nami do końca kwarantanny i nadal intensywnie łapie brąz na górnym sun decku. W konkurencji opalenizna nie ma na dzisiaj sobie równych.
Powoli aklimatyzujemy się w tej naszej, dość ekskluzywnej kwarantannie, której jak czytam z przekazów internetowych, wielu nam zazdrości, porównując to do obecnej polskiej rzeczywistości.
Juliusz uruchomił „Covid Fitness Catamaran Master Class in Las Palmas”. Pierwsze zajęcia zgromadziły tłumy na naszych wszystkich dziobach. Drugiego dnia ćwiczących było coraz mniej i Juliusz sam zaczął już atakować… no może za wyjątkiem Josefa, który po każdym motywującym panelu mędrców, jako jedyny brał się za corpus-kółko Juliusza.
Odbyło się również pierwsze wielkie pranie na katamaranie (drugie nastąpiło w piątek), po czym wyglądaliśmy jak ekskluzywni cyganie obwieszeni męską bielizną. Nie znalazłem innego rozwiązania na suszenie, jak relingi naszego „Blue Bird”. Pogoda niestety nie sprzyjała suszeniu – co chwila deszcz z wiatrem. Dzięki temu płukań na relingach było w bród.
Z wielką przyjemnością zaczęliśmy coraz baczniej obserwować wyczyny dzieci i młodzieży na wszelakiej maści klasach małych jachtów żaglowych, windsurfingu i… kajakach. Treningi kajakarzy odbywają się również po ciemku z lampkami przyczepionymi na końcach kajaków. Głowa chodzi za nimi z podziwu cały dzień. Przypomina mi to trochę masońską lożę ociężałych grubasów-szyderców z pifkiem w ręku.
Informatyczno-nerdowo-elektroniczno-sprzętowe zdolności Grzegorza okazały się „indispensible” dla całej załogi grupowo i indywidualnie. InReach, telefon satelitarny, Yellow Brick, radio Fusion, aparaty, kamery, aparaty cyfrowe, telefony, laptopy maści wszelakiej, telefony, elektronika jachtowa i ich wzajemne powiązania (konfiguracje) nie miały przed nim tajemnic. Jak ktoś miał problem ze sprzętem to uderzał do Grzegorza. Uruchamiał dla nas nawet pralkę. Nie stronił również od czytania manuali jak trzeba było. Do tego i ja nie mogłem się zmusić. Niektórzy ochrzcili Grzegorza drugim po kapitanie. Przychylam się do takiej opinii. Piotr naprawdę oszczędził nam wiele czasu i niepotrzebnych stresów podczas walki ze sprzętem.
Późniejszym popołudniem rozpoczynamy manewrówkę na dinghy. W poszukiwaniu ochrony przed wiatrem i z ciekawości płyniemy głębiej do portu, mijając po drodze Green Peace’owy, bo i zielony, statek „Rainbow Warior”. Niestety „Pogoria”, która wpłynęła tu tydzień temu, już zdążyła wypłynąć. Raz po raz robimy „człowieka za burtą”, ale okazuje się, że to jakieś military area, więc przenosimy się do prywatnej mariny Real Club Nautico Dr Gran Canaria. Tu robimy longside’y pod czujnym okiem jednego marinero. Potem jeszcze podejścia do boi niedaleko naszego pływającego domu i wracamy na obiad. Manewrówkę powtarzamy jeszcze we środę.
Niż schodzi w naszym kierunku, wieje mocno z północy na przemian z intensywnymi opadami deszczu. I będzie tak wiało aż do piątku włącznie. Idealna pogoda na szybki start, a ja skupiam się na tym, aby kotwica mocno trzymała…
25.11.2020, środa
Szukamy dla siebie zajęć.
Jak co dzień ekipa Piotr, Andrzej i Richard płynie po doładowanie naszego „Blue Bird’a” jadłem i napitkami . Jakoś nie mają szczęścia do okna pogodowego na powroty – zwykle wracają cali mokrzy od intensywnych, acz dość krótkich opadów deszczu.
Jerzy jak co dzień nadrabia zaległości nie tylko w jachtowym, ale również prywatnym dairy-dzienniku. Coś podobnego do mojego blogowania, ale bardziej prywatnie i tradycyjnie, znaczy inkaustem na kartkach kaligrafowane.
Żegnam się z Januszem. Dzisiaj o godz. 16:00 mają wypływać na Martynikę.
Ponieważ juliuszowy-jublieuszowy „Covid Fitness Catamaran Master Class in Las Palmas” tak szybko uległ rozwiązaniu, jak się objawił, to pałeczkę przejął Piotr ze swoim „Covid Swimming Mors Master Class in Las Palmas”. Założenia były ambitne – wręcz runmagedonowe:
wpław do plaży
bieg po plaży
i rowerem z plaży
znaczy po falochronie
nie trzymając nikogo w ogonie.
Zakończyło się zachwytem „plażom”, bo tchu brakło marynarzom.
Ponownie pisze do nas jeden z wielu doktorów, że wprawdzie nie może nam tego nakazać, ale jeżeli sami podejmiemy taką decyzję, to możemy skrócić kwarantannę i jutro (tzn. czwartek) możemy wypływać. Hurrra…. Nawet Jarek ozdrowiał nagle i płynie z nami. Rzeczywiście jakoś żwawo porusza się teraz po pokładzie.
Natychmiast jadę z Jerzym by taxi (6-7 EUR w jedna stronę) do Immigration, umawiam się ze stacją paliw na wieczorne tankowanie i nocleg na czwartek, aby z rana ruszyć w podróż. Idzie dobrze, podejrzanie dobrze.
Wracamy z Jerzym, a tu w międzyczasie dzwoni drugi doktor z chęcią pomocy…, że może zlecić nam dodatkowe testy, aby skrócić nasza kwarantannę. Konsternacja. To możemy, czy nie możemy? Kto decyduje w naszej sprawie? Zdania są podzielone……
Dyskusja na pokładzie. Odkładamy decyzje o wypłynięciu do rana w czwartek i płyniemy na staję paliw. Tam cumuje już wypływający na Karaiby Lagoon 560 „Blue Ocean” – drugi z floty Janusza. Ładują dodatkowe kanistry z paliwem na pokład. Ich odprawa z gośćmi nieco się przedłuża, a my w porywach wiatru czekamy na środku mariny na ich wyjście, bo miejsca nam brakuje aby podejść na drugiego longside. Podpływa Port Authority na swoim dinghy. Po dyskusji z bazą na temat „Blue Bird” covid boat odsyłają nas na kotwicowisko.
Morale spadło. Jarek podtrzymuje, że wyjeżdża. Z takim postanowieniem dołącza do niego również Piotr.
26.11.2020, czwartek
W czwartek rano nasz pozytywny był umówiony na szybki test, który miał skrócić naszą kwarantannę. Niestety nie otrzymaliśmy szczegółów co do miejsca tego testu. Udało nam się dopiąć szczegóły na piątek,
Zgodnie z prognozą, wiatr w ciągu dnia nabiera na sile na naszym kotwicowisku przekraczając w porywach 30 knotów. Nasz test na trzymanie kotwicy zdany. Nasz tak, ale…
Przy kolejnym uderzeniu ściany deszczu z wiatrem, towarzyszący nam od początku kwarantanny starszy wiekiem monohull „Luke” zaczyna się obsuwać w kierunku stojących za nim dwóch katamaranów, w tym „Addictive Sailing”. O kurde – głupio by było skończyć ARC na kotwicy, będąc uszkodzonym przez inny jacht. „Luke” jest już o włos od katamaranu z niemiecką banderą. Załoga „Lily” trąbi rogiem, aby zbudzić Niemca. Nie mają silnika na dinghy i w tych wietrznych warunkach nic więcej nie mogą zrobić. Wywołuję na 11tce Port Authority i informuję o sytuacji. Przypływają na dwa większe dinghy. Podpływamy i my z Andrzejem, zabierając po drodze skippera z „Addictive”. Ten z Andrzejem obkładają prawą burtę „Niemca” (nikogo z mieszkańców na pokładzie) i cumami wiążą go z „Lukiem”, który odwrócił się rufą do wiatru i napłynął na łańcuch swojej zerwanej już kotwicy. Oba jachty wraz z odbijaczami ciężko pracują na fali i schodzą na „Addictive”. Pytam się marineros jak jeszcze możemy pomóc, ale nie słyszymy odpowiedzi. Oba ich dinghy ciągną „Luka” bokiem pod wiatr – jeden za rufę, a drugi za dziób. Na pokładzie „Luka” widzę biegającego z dziobu na rufę skippera w szlafroku i….tylko w szlafroku. Za chwilę jednak odziewa swoje underware. Przyjmuje naszą propozycję, że wywieziemy jego zapasową kotwicę (jak się potem okazało – większą od głównej) dalej pod wiatr, co też przy aplauzie Węgrów i innych czynimy.
Przy asyście dwóch dinghy marinero wyciągamy „Luka” na jego długiej linie kotwicznej w bezpieczne miejsce i wyrzucamy kotwicę. Idzie dobrze. Odbieramy koniec łańcucha od główniej kotwicy i zbieramy go do siebie. Niezły workout był z tym łańcuchem, a na końcu z kotwicą. Oddajemy wszystko Australijczykowi jak się okazało podczas rozmowy. Freak i luzak niesamowity z równie wyluzowanym, dudniącym akcentem. Jego dama nie wyszła ani razu na pokład. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wracamy na zasłużone pifko na „Blue Birda”. Wrażeń było za całe dwa dni. Martwi nas tylko to, że jego lina pływa, a łańcucha przy zapasowej kotwicy miał tylko ze 2m długości. Przy słabnącym wietrze ktoś może w końcu zahaczyć kilem o tę linę. Po dłuższej przerwie (w końcu śniadanie mu wcześniej przerwaliśmy), Australijczyk bierze się za wkładanie swojej głównej kotwicy i łańcucha na miejsce. Udaje mu się również na spokojnie uruchomić silnik „Luke’a”. Rzuca dodatkowo swoją główną kotwicę.
Przed zachodem słońca postanawiam jeszcze udać na kotwiczący obok nas jacht „Ospray” pod polską banderą – z odwiedzinami do Jacka Rajch. Zabieram ze sobą również dwóch innych zainteresowanych – Jarka i Grzegorza. Spotykamy Jacka na jego „Ospray’u” jak dyskutuje z dwoma jacht-stopowiczami o zabraniu ich na Gwadelupę. Jacek bierze 200 USD lub EUR (doesn’t matter) za tydzień rejsu + kasa jachtowa. Jeżeli rejs się przedłuży w czasie do zaplanowanego miejsca, to nie bierze więcej, a jeżeli skróci, to zwraca nadwyżkę. To było spotkanie ze wspaniałym, szczerym i prawdziwym sea man’em , który od 30 lat żegluje głównie samotnie non-stop po Świecie i ma wszędzie przyjaciół. A jego „Ospray” to istna izba pamięci solidnego kawałka historii polskiego żeglarstwa. Kręcimy wywiad, który wkrótce opublikuję na naszym firmowym You Tube.
Od czwartku do portu Las Palmas zaczęły spływać statki wycieczkowe. Jeszcze z tydzień tu posiedzimy (tfu, tfu…) i poznamy ich rozkłady jazdy.
Popołudnie spędzamy przy opowieściach z cyklu „Śladami Tomków z Karaibów”, zwieńczone wieczornym filmem Jerzego z jego karaibskiej wyprawy. Nie zabrakło też video-relacji ze spotkania z Jackiem Rajch.
27.11.2020, piątek
Z samego rana płynę z naszym „pozytywnym” na szybki test. Punkt pobrań jest niedaleko. Idzie nam więc bardzo sprawnie. Dodatkowo test ten był wypisany przez lekarza, więc okazał się być bezpłatny. Obsługa przekazuje nam, że wynik będzie dzisiaj lub jutro i zostanie przekazany do lekarza prowadzącego. Dla zdrowia i wymarzonego ruchu, zamaseczkowani wracamy piechotą, co zajmuje nam około 0,5h. Podobnie jak dla testu poniedziałkowego, również i w tym przypadku nie doczekaliśmy się wyników.
Pogodziliśmy się już chyba z losem kwarantanniuszy – obserwujemy okolicę leżąc i „sipiąc” to i tamto. W końcu lekarze zalecili nam, aby izolować się i wypoczywać. Dobrze nam to wychodzi. Zużycie procentowe rośnie, zwłaszcza w trakcie sjesty. Powoli przystosowaliśmy się do hiszpańskiego rytmu dnia. To wszystko w końcu dla naszego i publicznego zdrowia.
Codziennie rano i wieczorem uruchamiamy generator, nie tylko aby ładować akumulatory serwisowe, ale również aby produkować wodę z odsalarki. Nasz „watermaker” (znany również jako „desalinator”) daje nam około 100 litrów na godzinę, a po kilku dniach naszej ekskluzywnej kwarantanny doliczyłem się, że zużywamy powyżej 600 litrów na dobę. Strasznie dużo. Mimo, że „Covid Swimming Mors Master Class in Las Palmas” już nie przyczyniał się do tego zużycia, to jednak codzienne prysznicowanie (nie dla wszystkich antymorsów rano starczało ciepłej wody pod prysznicem). Co gorsza, nasze toalety również korzystają z wody słodkiej (zamiast z zaburtowej) czyli tej, którą otrzymujemy przez odsalarki zasilanego z generatora na diesla. Wg specyfikacji pojemność zbiorników wody słodkiej wynosi 2 x 240 litrów, a z rozszerzeniem mamy dodatkowe 2 x 200 litrów. Daje to nam razem nie więcej niż 900 litrów. Przy naszym kwarantannowym zużyciu, bez dodatkowej produkcji, wody by zabrakło po 1,5 doby. Podczas rejsu trzeba będzie ograniczyć liczbę kąpieli do nie więcej jak 1 na dwie doby, a może nawet i mniej. U Jacka Rajch nie ma w ogóle tematu „szowerów” na pokładzie.
Generator zużywa na godzinę około 3 litrów diesla. Zakładając łączny czas pracy na 8 godzin dziennie (4 godziny rano i 4 godziny wieczorem) daje to około 25 litrów dziennie. Do tego dochodzi jeszcze praca silników w dzień startu ARC 2020 (sam start był już na żaglach) oraz podczas kilkukrotnego kotwiczenia. W czasie 10 dni kwarantanny spodziewamy się zatem zużyć generatorem około 200 litrów paliwa. Trzeba będzie dotankować przed samym wyjściem z Las Palmas.
Produkujemy też dużo śmieci. Grupa zakupowa Andrzeja codziennie wywozi kolejny wór na brzeg.
Spuścimy zatem powietrze z naszych wielgaśnych fenderów, aby zrobić miejsce w prawej skipówce na nasze atlantyckie śmiecie, które zamierzamy segregować. Odpady organiczne będziemy wyrzucać za burtę. Dokupujemy odpowiednią końcówkę do pompki, aby pasowała do fenderów.
Jak dotąd jesteśmy bardzo rozrzutnymi żeglarzami na kotwicowej kwarantannie. Jak się okazuje nie tylko z powodu konsumpcji diesla. Ciągłe dowożenie jedzenia spowodowało, że niektóre warzywa i owoce zaczęły się psuć. Za dużo tego mamy. Trzeba przystopować z tematem zakupów. Od dzisiaj podchodzimy to tematu minimalistycznie.
Na koniec tygodnia Juliusz z Grzegorzem w końcu instalują bloki do genakera przy sterówce, których nie zdążył już założyć Andrzej. Dodatkowych bloczków na spinakera ostatecznie również nie mamy, stąd nie mamy w planach go używać.
28.11.2020, sobota
O godz. 07:00 odwożę Piotra naszym dinghy na brzeg. Śpieszy się do promu na Teneryfę, aby w niedzielę dostać się samolotem do domu. Piotr planuje również niedzielne zwiedzanie wyspy.
O godz. 08:06 Piotr jeszcze raz, już zdalnie, żegna się z nami:
„Dziękuję za wszystko chłopaki!
Tak siedzę na promie i myślę sobie, ze naprawdę miałem super kwarantannę, jesteście wspaniała ekipa i niestety ale jak znam siebie to pewnie będę za wami tęsknił
Kilo wody pod stopa, gładkiego przejazdu przez kałużę i do zobaczenia na wodzie !”
Godz. 09:00 przepływa za naszą rufą „Addictive”. „What’s up guys?”. Okazuje się że „gajsy” mają dość czekania na pozwolenia. Ich kwarantanna kończy się dzisiaj w sobotę (pierwszy test PCR i jego wyniki mieli dzień przed nami) – opuszczają nasze covidowe kotwicowisko i kierują się na St. Lucia. Na trackingu obserwujemy, że idą mocno na zachód. Widać, że chcą jak najkrótszą trasą, górą przedrzeć się przed nadchodzącym pasem ciszy, który ma budować się w połowie tygodnia na południowy zachód od Gran Canaria. Dwa prowadzące w ARC 2020 jachty (monohul i katamatran) już są za połową drogi prując po najkrótszej drodze jeden 12 a drugi 16 węzłów. Trafili w idealną pogodę. Cóż, szczęście sprzyja lepszym.
Chcę aby wszystko w papierach było w porządku, po raz drugi udaję się do Immigration (Customs zrobiliśmy stojąc jeszcze w marinie) odprawiając się na St. Lucia, ale już nie w 10, a w 8 osób (bez Jarka i Piotra). Na miejscu niespodzianka – zamknięte. Po chwili policjant otwiera jednak posterunek. Tłumaczę cel mojej wizyty i dostaję odpowiedź, że z odprawą muszę poczekać do poniedziałku. Klops? Pokazuję mu moją odprawę i proszę czy może po prostu wykreślić dwójkę. Zgadza się. Uff – po krótkiej wizycie na posterunku, uradowani wracamy z Josefem na jacht. Kurs powrotny oczekujący na nas taksówkarz robi już prywatnie.
Po raz ostatni w tym tygodniu uruchamiamy naszą cudowną pralkę, robimy zakupy na brzegu (tylko warzywa i owoce). W końcu jutro mamy wypływać, bo kończy się i nasza kwarantanna. Ponoć jeden z wielu kontaktujących się z nami doktorów ma w niedzielę dzwonić i ponoć Spanish Foreign Health Authority ma napisać nam maila około godz. 09:00, że możemy odpływać. Dzisiaj jednak jest wciąż sobota, a czekać do poniedziałku, aż przyjdą do pracy nam się nie uśmiecha. Nastawiamy się więc na wypłynięcie jutro w niedzielę godz. 10:00, nawet bez tych formalności. W końcu podstawowy warunek 10 dni kwarantanny będzie spełniony. Od samego początku naszego pobytu w Las Palmas, żaden z nas nie miał żadnych dolegliwości chorobowych i symptomów Covid-19.
Przez radio uzyskuję zgodę mariny na podejście do diesel dock i tankowanie w okolicach godz. 16:00, czyli zaraz przed zamknięciem stacji paliw. To czy zostaniemy tam na noc pozostaje kwestą otwartą, aż pojawię się u nich i uzgodnię to.
Za naszą rufą przepływa Jacek Rajch z dwoma załogantami na pokładzie – tymi samymi, z którymi rozmawiał w piątek. Idą na Karaiby. Jarek również próbował wcześniej umówić się z Jackiem na „podwózkę” do promu na Teneryfę (tak bardziej dla przygody), ale ostatecznie Jacek odmówił targania się pod wiatr, bo jak mówił nie chciał masztu złamać (nie chciało mu się i tyle 😊). Życzymy im pomyślnych wiatrów.
O godz. 15:30 podnosimy kotwicę. Wyluzowany Australijczyk z „Luke’a” zdążył jeszcze „przyczatować” z Richardem (ten był kontent z „lousy” akcentu „interlocutora”) i wrzucić nam na pokład gin Bombay Sapphire (ponoć Limited Edition, a na dodatek English Estate) w podziękowaniu za czwartkową akcję „Kotwica”.
Cumujemy longside przy dinghy dock. Tankujemy zaledwie 70 litrów diesla. Od dzisiaj czujemy się najbardziej zdrową załogą w całej marinie. Wieczorową porą załoga wyrwała się na odosobniony spacer, a Bombay Sapphire znalazł swoich pierwszych wyznawców. Nie długo było czekać, abyśmy zobaczyli jego smutne puste dno.
Jako, że według hiszpańskich zasad jesteś teraz już niemal super zdrowi, odwiedza nas na pifko Michał z „Magellana”. Jak to dobrze ugościć i pożegnać się z rodakiem przed podróżą.
Prognozy niestety sprawdzają się. Wiatr słabnie i przechodzi na zachodni. Musimy zdążyć z wyjściem przed poniedziałkiem, bo zapowiada się wiatr „w mordę” czyli z kierunków południowo zachodnich. Niż z nad Madery schodzi nad wyspy Kanaryjskie. Moim głównych zmartwieniem dzisiaj jest to czy zdążymy z jachtem na kolejny czarter z Martyniki.
Ty też możesz popłynąć w ARC. Więcej informacji znajdziesz tutaj>>
Inne blogi z ARC znajdziesz tutaj>>