29.11.2020, niedziela, 1 dzień żeglugi
Dzień pabiedy

Pełen niepewności nie mogę spać. Budzę się przed g. 04:00 i nic a nic nie idzie zasnąć. Zajmuję się więc zmianami w składzie i rozkładzie wacht na 7+1 osób. Od dzisiaj będę 3 wachty w systemie 3 godzinnym. Przykładam głowę do poduszki na niecałe 1,5 godziny. Z porannego biegania, zamiast targania butelek, chyba nici. Leje od rana – nie chcę „dla zdrowia” zmoknąć w taki dzień i nabawić się przeziębienia. Andrzej oznajmia, że nie ma Stefano. Kolejny stresik. Czy Stefano wróci na czas przed g. 10:00. O godz. 06:30 wstaje Jarek. Informuje mnie, że na godzinę 07:15 umówił się ze Stefano na jego podwózkę z bagażami do promu na Teneryfę. A sam Stefano spędził noc poza jachtem, o czym nie wiedziałem (miał zostać z nami). Po ciemku w deszczu podpływa do nas jeszcze Michał, który udaje się z załogą na Fuertawenturę. To kolejny, który przybył po nas i wypłynął przed nami. Już chyba nikogo za nami ze znajomych nie ma, bo Węgrów, którzy się wycofali, nie liczę.

Około g. 07:00 mam okno pogodowe. Żegnam się z Jarkiem i wybiegam, aby pożegnać również stare kąty. Lekko mży od czasu do czasu, ale co tam – okazji na kolejne bieganie już nie będę mieć przez najbliższe 3 tygodnie (pewnie dopiero w domu). Nabrzeże Las Palmas puste, śliskie od deszczu, ale leci się świetnie, choć buty mokre. Żałuję, że nie widzę akcji jak Stefano, Jarek i dwa bagaże pomykają na skuterku do promu. Docierają na czas. Jarek zadowolony z usługi, podobnie jak Piotr, za chwilę żegna się z nami:
„Jeszcze raz dziękuję Wam za te 2 tygodnie na łódce, choć tak trochę nietypowo. Żal że z Wami nie mogę płynąć, ale mam nadzieję, że co się odwlecze to nie uciecze! I się jeszcze spotkamy w okolicznościach żeglarskich, albo i innych. Stopy wody Wam nie zabraknie, ale wiatrów wam życzę takich, żebyście dopłynęli szczęśliwie i na czas, ahoj żeglarze!!!
Ps. A Stefano i skuter wymiata, mówię Wam! Kochany chłopak, podwiózł mnie idealnie na czas i pod samą furtkę. Taki Stefano to skarb na wagę złota dziękuję. Aha! I wcale nie je na śniadanie pomidorów z mlekiem”

Już dwa tygodnie na łódce? Fakt, jak dotąd to był mój najdłuższy postój na rejsie (i to bezpośrednio po zaokrętowaniu) i postój na samej kotwicy, a przede mną pewnie jeszcze kolejne rekordy. Dowiadujemy się, że z powodu rozdarcia grota Janusz z Andrzejem kierują się swoim „Blue Ocean” na Capo Verde (wychodzili w silnym północnym wietrze), aby tam dokonać jego naprawy. Ups – musimy uważać. Jutro (poniedziałek) ma być silniejszy wiatr przy Gran Canaria z kierunków południowo zachodnich. Musimy szybko stąd uciekać. Tego dnia wieczorem Jarek i Piotr lecą wspólnie do domu.

Około godz. 09:30- przychodzi na mojego e-maila wyczekiwany wypis ze szpitala “Las Palmas Covitas”:
“AS A MEMBER OF THE COORDINATING TEAM OF THE GERENCIA DE ATENCIÓN PRIMARIA DE GRAN CANARIA (LAS PALMAS- SPAIN) FOR THE FOLLOW-UP OF POSITIVE COVID-19 CASES, I CERTIFY:

Patient that on the 19th of November 2020, takes a a SARS-CoV-2 RNA detection test (PCR) // Antigen Rapid diagnostic test (Ag-RDT) resulting positive, and therefore diagnosed with Coronavirus COVID-19 Confirmed Disease. Given the patients great clinical evolution and following the recommendations stipulated in the Spanish Health Ministry document: „Estrategia de detección precoz, vigilancia y control de Covid-19” (updated on 12/11/20), the patient no longer needs to quarantine and is discharged from our Positive Cases for Covid19 Follow-up Team from the Gerencia Atención Primaria de Gran Canaria on the 29/11/2020.

Las Palmas a 29 November of 2020”

Ahoj przygodo!!!
O godz. 09:55 uruchamiam silniki i za chwilę na szpringu dziobowym odchodzę od dinghy dock. Dziękuję marinie za gościnę i udaję się do główek wyjściowych. Tym razem, zamiast wiwatujących obserwatorów ARC, żegna nas tylko Ela. Radośnie nam z faktu oddania cum, a jednocześnie smutno jakoś od tej pustki. Już nic chyba nas tu nie zatrzyma. A jednak. Stefano przekazuje mi, że jego dron nie chce wrócić na pokład. Robię więc pierwszą, a potem kolejną pętlę powrotną po tego drona. Wychodzimy na maszynie – 1 850 rpm każda, co daje nam około 6  węzłów szybkości. Nie ma co więcej katować. Wieje coś od rufy. Stawiamy grota z jednym refem i foka. Na południu Gran Canaria ponownie cichnie. Rolujemy więc foka i idziemy bardziej na zachód, łapiąc w grota wiatr przy ostrym kursie. Nadchodzi ciemna ściana deszczu. Przezornie i dla ćwiczenia zakładamy drugiego refa na grocie.
Przed nami jakiś mały jacht powoli próbuje przemieszczać się na zachód pod żaglami. Z nadzieją, że to Jacek Rajch podpływamy bliżej. Niestety to nie Jacek, ale jakiś Francuz. Kontynuujemy zatem kursem 265 stopni, aby zejść niżej w nieco słabszy poniedziałkowy wiatr bardziej od zachodu i nabrać nieco wysokości na dalszą żeglugę ostrym kursem.
O godz. 22:00 wiatr w końcu zaczyna przekraczać prędkość 12 węzłów. Zdejmujemy jednego refa na grocie, stawiamy foka i kontynuujemy jak najostrzej się da już tylko pod żaglami. Regularnie aktywuje się głośny, niepokojący alarm. Odkrywam, że pompy zęzowe nie są włączone, a w zęzach sporo wody (słodkiej na szczęście, więc wiążę ją z opadami deszczu). Włączamy pompy w tryb automatyczny. Woda wypompowana i alarmy uciszają się.
W nocy idziemy już regularnie 6,5 węzła przy wietrze rzeczywistym około 15 węzłów (w porywach 20 węzłów).
Piotr ściąga jeszcze przez telefon satelitarny prognozę pogody, czyli griba na Predict Wind. Trochę to trwa, ale udaje się. Poza tekstowymi prognozami od „brzegowego” Tomka przez InReach, to obecnie jedyne nasze źródło regularnych prognoz. Pozostają jeszcze maile wysyłane przez Rally Team ARC 2020 na nasz e-mail at sea: bluebird@mailasail.com, ale jakoś nie liczę na nie.

Josef jakoś obawia się afrykańskiego brzegu na lewej burcie. Może coś w tym jest. Nasza średnia nie spada poniżej 6 węzłów. Ciężko iść ostro do wiatru katamaranem. Na prawym halsie udaje nam się utrzymywać 40 stopni do wiatru. W efekcie dziarsko schodzimy na południe w kierunku Capo Verde. Przed g. 00:00 budzę jeszcze Stefano na wachtę do Richarda i sam udaję się do koi. Rano Stefano nie wyjdzie już na wachtę – ma chorobę morską. Wprawdzie silniki wyłączone, ale ciężko pracujący na bocznej fali jacht skrzeczy, a głównie jego zabudowa w środku i elementy osprzętu na pokładzie – bloczki, szoty. Pomagają korki do uszu. Nie ma mnie do godz. 05:30 rano.

 

30.11.2020, 2 dzień żeglugi, poniedziałek

Pierwsza nocka za nami. Przy tym rozkołysie nie mogę zmusić się do jakiejkolwiek aktywności sportowej.
Kurs coraz bardziej na południe, choć marzyliśmy iść za „Addictive Sailing” – na zachód. W tej sytuacji zmieniamy strategię. Aby minąć pas ciszy, zejdziemy niżej, aż pod  Capo Verde, łapiąc stąd na początku wiatry północne, a potem fair winds, czyli wschodnie pasaty i już dalej „autostradą” z wiatrem na St. Lucia.

Śniadanko skromne. Dla ocieplenia rozkołatanych żołądków – ryśkowy poridge z mleczkiem i miodem. Znam go już dobrze, ale nie znudził mi się. Nie tylko wypełnia i ogrzewa od środka, ale także równie gładko wychodzi jak i wchodzi. Nie badałem komu ewentualnie wyszedł, aczkolwiek sam również nie byłem w stanie pisać z rana bloga. Unormowało mi się po południu i wróciłem do klawiatury. Dużo drzemię w ciągu dnia. Z resztą nie tylko ja.

Przychodzi wiadomość od Piotra via InReach (zasięgu telefonii komórkowej nie mamy już od przeszło 12 godzin), że zgodnie z wymaganiami pracodawcy zrobił właśnie testy antygenowe. Wynik negatywny.

Po doświadczeniu z wodą w zęzie zaglądam również pod silniki. Znowu słodka woda, około 15 litrów pod każdym.  Przy obecnej wysokości poprzecznej do nas fali, jakoś miseczką wybieranie mi nie idzie. Brzegowy Tomek podpowiada, że pod zlewem w kokpicie powinna być elektryczna pompka zęzowa do podczepienia krokodylami pod akumulator, do której zamocowany jest 2 metrowy, gumowy wąż. Szukamy w wielu miejscach i w końcu jest. Sprawnie wypompowujemy wodę spod obu silników.

Po południu wyciągam Stefano z jego kabiny dziobowej z ciężkim powietrzem. Będzie mu lepiej w wentylowanym na bieżąco salonie. Widać, że pomogło. Na wieczorną, a potem nocną wachtę wychodzi już o własnych siłach.

Tuż przed zachodem słońca zauważyłem, że aluminiowa rura rolera, na który nawijany jest fok wysunęła się od plastikowej obejmy. Lecę z Andrzejem i Josefem na dziób. Przy łopoczącym foku, zaskakująco łatwo udaje nam się wsunąć rurę z powrotem na miejsce i zakręcić ponownie śrubą. Dziwne, że się wysunęła, choć już raz chłopaki dokręcali ją w Las Palmas.

Zanim zrobiło się ciemno Richard ze Stefano podnoszą wrzawę z góry, że jest branie na wędkę. Rozemocjonowany Andrzej walczy ze sprzętem. Coś dużego musiało chwycić. Już była w ogródku, ale nie przywitała się z gąską, bo się zerwała. No nic, będą kolejne. Andrzej rzuca ponownie wędkę i za 5 minut kolejne branie. Może już tak nie ciągnie mocno jak poprzednia, ale jest – na naszym pokładzie ląduje pierwszy, nie za duży tuńczyk. Wielkie to wydarzenie fotoreporterskie. Andrzej uspokaja go alkoholem zalewanym do oskrzeli. Nigdy nie widziałem takie metody. Tak czy inaczej, za 1 godzinę filety z tuńczyka czekają już na kolejny dzień w lodówce.

Przychodzi sms od Piotra – dzisiejszy test antygenowy Jarka również negatywny.

Około godz. 23:00 wiatr słabnie poniżej 10 węzłów, a nasza prędkość nie przekracza już 4 węzłów. Odpalamy maszyny, zawijamy foka, wybieramy grota i dalej nieco ostrzejszym kursem w pełni księżyca idziemy już 6,5 węzła na Capo Verde. Aby usnąć ponownie korkuję uszy. Silniki mocno hałasują w kabinach rufowych.  Juliusz wprawdzie dostał prawą korytarzówkę po Jarku, ale sypia w salonie, nie może znieść hałasów w środku od kadłuba, osprzętu i trochę silników. Mam nadzieję, że uspokoją się w wyczekiwanej przez nas żegludze z wiatrem.

W nocy ściągamy banderkę hiszpańską i flagę ARC 2020. Szkoda ją wytargać. Ma być również wspomnieniem po naszej żegludze. Nie ukrywam, że mam na nią ochotę. Drugą pamiątką jaką wieziemy ze sobą jest na numer boczny „43” w formie małego banerka przymocowanego do relingów na lewej burcie bliżej rufy.

01.12.2020, wtorek, 3 dzień żeglugi

Budzę się po godz. 05:00. Morze wprawdzie nie „gładkie jak stół”, ale pozwoliło mi na pierwszy, gorący prysznic po dwóch dobach. Gorącej wody było w bród po nocce na silniku. Zaraz potem uruchamiam odsalarkę w trybie na 12V. Chęci na mycie to jedno, ale i oszczędzamy już słodką wodę. Rozrzutna kwarantanna na wypasie w Las Palmas skończyła się. Większe mycia naczyń robimy w wodzie zaburtowej przynoszonej z wiadra do zlewu w kambuzie (pompka wody słonej nie istnieje), no ale płukanie to już w słodkiej. Richard jako pierwszy umył się całościowo już w poniedziałek, wylewając na siebie wiadra słonej wody na rufie. Dopiero ostatni „splash” był z prysznica rufowego. Dzisiaj z kolei ogolił twarz, zużywając do tego jedną szklankę ciepłej wody. Prawdziwy seaman.

Morze uspokoiło się nieco. Nadal idziemy na maszynach. Nie ma na czym żeglować. Łakniemy prognozowanego przy afrykańskim brzegu wiatru od rufy, który skręcając na wschodni przy Capo Verde ma przenieść nas na wiatrową autostradę na Karaiby.

Na śniadanie specjalność Jerzego – jajecznica z przysmażanym mięskiem i cebulą. To przysmak wnuczki Jerzego. Mi również bardzo smakuje. Nie zjadamy jednak wszystkiego. Natomiast apetyt Andrzeja rośnie na Dolphin fish (Mahi Mahi). Zmienia zatem przynętę na bardziej połyskującą.

Grzegorz dzieli się wiedzą tajemną z Josefem jak ściągać griby dla Predict Wind przez telefon satelitarny. Od wczoraj wieczór mamy trzy nieudane próby ściągnięcia świeżej prognozy. Czas potrzebny na wydzwanianie się, nawet bez transferu danych odejmuje nam cenne kredyty. Teraz ta prognoza przyda nam się najbardziej. Jak polecimy na zachód z pasatami, to już mniej będziemy jej potrzebować. Zależy nam na tym, aby jak najszybciej złapać wiatr N, skręcający na NE. Dlatego konsekwentnie schodzimy na południe. Trochę nietypowa to sytuacja, gdyż zamiast wiatru SW powinniśmy mieć tu raczej bardziej sprzyjające wiatry z północy.

Na obiad sałatka i lekko obsmażony tuńczyk. Lekko, pycha, ale malizną to jednak pachnie.

Robi się jakoś cieplej. Szczególnie w kopicie i w salonie, gdzie nie chłodzi wiatr. Na pokładzie pojawiają się pierwsze krótkie spodenki. Idę do „gołębnika” (platforma za sternikiem na upper deck’u z miękkimi siedziskami) i ogrzewany słoneczkiem czytam, znaczy powoli wchodzę w rytm rejsu. To moje czytanie jest jednak dwukrotnie przerywane rozemocjonowanym krzykiem Andrzeja z dołu. W ciągu niespełna godziny wyciąga na pokład mniejszą, a potem większą, obie połyskujące na zielono i niebiesko – piękne Mahi Mahi. Nie były to jeszcze rozmiary jakie miałem okazję już widzieć, ale co się Andrzej natańczył przy tym, a my obfotografowali, to nasze. Jeszcze tego samego dnia daje nam trochę ich skosztować na surowo z cytryną i sosem sojowym. Świeższej sachimi już być nie mogło.

Dysza silniejszego wiatru zdaje się zachodzić na południe od Capo Verde, a my chcemy je minąć od północy. Ciekawe jak wyjdzie. Szukamy kompromisu między prędkością i szybkością schodzenia na południe. Prędkość rośnie jak wyostrzamy, ale ryzykujemy wpadnięcie w pas ciszy. Stąd nasza potrzeba schodzenia na południe.

Obserwując z „gołębnika” wieczorowa porą stada uciekających tuńczyków dotarło w końcu do mnie, że jesteśmy „in the middle of nowhere” – sami pośrodku dzikiej przyrody, a przecież w najbliższych dniach mamy iść w nią coraz głębiej…

 

02.12.2020, środa, 4 dzień żeglugi

O godz. 03:00 rano stawiamy żagle. Nareszcie. Do godz. 08:00 rano idziemy pod żaglami kursem 230 stopni z prędkością 6-7 węzłów. Wstaję o godz. 06:30. Na wachcie tylko Richard. Budzę więc Stefano. Żeglujemy jeszcze do godz. 08:00 i wiatr siada poniżej 10 węzłów. Starcza to nam na 3,5 węzła prędkości jachtu. Bryndza to nie bryza. Ponownie uruchamiamy maszyny, a Richard zarzuca wędki (Andrzej śpi po nocnej wachcie).

Na śniadanie ryśkowy poridge. Jakoś nic innego nie wchodzi. Wychodzę na zewnątrz do kokpitu na moje pisanie. Świeże powietrze czyni cuda. Nadrabiam zaległości z poprzedniego dnia. Na dodatek Andrzej wyskakuje z cieplutkim tostem zapiekanym z serkiem i salami. Mniam.

Przy kolejnej próbie ściągnięcia prognozy pogody okazuje się, że nie mamy już kredytów. O rzesz ty… i to na początku naszej przygody. Doładowanie karty SIM dla IsatPhone Pro wyniosło 1 384,92 PLN brutto (w cenniku Navsim Polska Sp. z o.o. było to 295 USD netto) za 250 jednostek. Zakładamy, że nasze próby ściągnięcia prognozy pogody trwały około 1-1,5 godziny, z czego tylko dwie były skuteczne, czyli zakończone ściągnięciem gribów – te testowe w Las Palmas. Niestety operator pobiera za czas połączenia, a nie jego skuteczność, czyli liczbę ściągniętych danych. Cóż, człowiek się uczy na błędach. Czwartego dnia żeglugi nie mieliśmy już kredytów na telefonie satelitarnym. Nie zdążyliśmy wysłać przez niego ani jednego sms (0,6 jednostki), ani zadzwonić na telefon stacjonarny lub komórkowy (po 1,5 jednostki za minutę każdy).
Porównaliśmy posiadane przez nas już stare prognozy z Las Palmas. Obie pokazywały, że idziemy w pasie ciszy. Skierowaliśmy się zatem bardziej na południe obierając kurs 190 stopni, który wprawdzie nie przybliżał nas za nadto do celu, ale dawał nadzieję, że wyjdziemy szybciej z tego bezwietrza, który powinien kończyć się tuż przed Capo Verde. Temperatura w górę, wietrzenie kabin, krótkie koszulki i spodenki na pokład.

Przed południem cofamy zegarki o jedną godzinę. Zegarek Juliusza zrobił to sam już dzień wcześniej – wiadomo Garmin. Przy głównym zegarku pokładowym zawisła karteczka z napisem „-1”. Nie idzie go przestawić bez dostępu do Internetu. Zmieniając kolejne strefy czasowe w kierunku Karaibów, będziemy jeszcze tak robić kilkukrotnie podczas naszej żeglugi, między innymi po to, aby śniadań nie jeść po ciemku. Przestawienie czasu o godzinę do tyłu oznacza, że jedna wachta jest wydłużona do 4 godzin. To cofanie zegarków będziemy więc robić po śniadaniu, bo dzienna wachta jest łatwiejsza do wysiedzenia niż nocna.

Chociaż wiatr pozorny z bajdewindu prawego halsu mamy, to przy prujących na południe maszynach, wiatr rzeczywisty wieje z baksztagu. Czyżby pierwiosnek oczekiwanego przez nas zbawiennego wiatru w plecy?. Szykujemy się więc na niego. Wystawiamy grota nieco bardziej na lewą burtę i zakładamy kontraszot na knagę na śródokręciu. Coś się dzieje. Jakiś ruch na pokładzie. Od tej roboty Andrzej raczy nawet ściągnąć topa. Za chwilę połowa załogi jest topless. Chłopcy zaczynają marzyć. Hola!!! To dopiero czwarty dzień na morzu.

Na kursie jakaś porzucona, otwarto-pokładowa, drewniana łódź rybacka. Było zgłoszenie o takiej łodzi na e-mailach ARCowych przeszło tydzień temu. Mijamy ją w bezpiecznej odległości 0,5 Mm. Na pokładzie spekulacje: piraci, uchodźcy, umarlaki w zenzie, a może ktoś tam leży i potrzebuje pomocy? Obawa przed ewentualnymi problemami jest silniejsza niż ciekawość. Odpływamy dalej swoim kursem.

Rozwiewa się od NNW. Na wiatromierzu przekracza 8 węzłów. Po raz pierwszy stawiamy genakera. Pięknie. Idzie wysoko – niebieski na napisem „Blue Bird”. Maszyny stop. Jedziemy 5-6 węzłów. Co będzie zatem potem przy 15 węzłach od rufy. Pełne słońce. Idziemy kursem 200 stopni. Wg przekazywanych nam prognoz pogody od jutra wieczora ma skręcać na N i rosnąć do 15 węzłów. Piękna perspektywa. Andrzej łowi kolejnego Mahi Mahi. Ktoś twierdzi, że widzi rekina. Ja z Richardem widzimy Mantę jak robi skok z obrotem pokazując biały brzuszek, a za jedną godzinę Andrzej wskazuje nam dwie wielorybie fontanny za rufą. Spektakl wspaniałości. Upper sun deck wypełnia się męskimi toplesami obserwatorów horyzontu. No cóż… ale i tak jest przyjemnie, cieplutko. Idziemy nie więcej jak 5 węzłów. Andrzej częstuje soczystymi „chunksami” Mahi Mahi. Żyć nie umierać. Po restarcie inReach zaczyna ostro brzęczeć. Tak wielu na brzegu nas obserwuje i trzyma kciuki za powodzenie. To miłe. Uskrzydla.

Idziemy pod słońce. Namawiam Stefano, aby odpalił drona, bo z dnia na dzień prawdopodobnie będziemy szybciej żeglować i to może być ostatnia szansa. Ostrzegam go jednak, że będąc pod genakerem nie wracamy po ewentualnie skołowaconego drona. Stefano próbuje wystartować. My hero. Niestety – problemy ze startem przy obecnej prędkości i Stefano rezygnuje. Za to po raz pierwszy angażuje się w pomoc Ryśkowi w szykowaniu lunch’u dla załogi. W poprzek kroi suszoną giczę zakupioną jeszcze przez Piotrka. Jako ekspert uznaje, że to masakra tak ją kroić. Powinno być wzdłuż, nie w poprzek. Potem jeszcze Richard każe mu nożyczkami odkrawać do tych kawałków tłuszcz, a samo mięso wrzucać do zupy – profanacja.

W ciągu dnia walczymy z Juliuszem i Richardem, aby przeprowadzić bras genakera na przymałą nieco knagę samozaciskową…..Skośne nacięcie liny, w odpowiednim kierunku nawinięty power tape pokryty WD-40, a pod nim cienka linka do ciągania połączone metodą ciągano-wkręcaną przynoszą oczekiwany rezultat. Jeszcze tylko zdjęcie przypętanego się węzełka z brasa (bez odpięcia od genakera nie obyło się) i koniec….no nie. Okazało się że knaga zaciskowa działa w przeciwnym do spodziewanego przez nas kierunku. Czyżby Andrzej odwrotnie ją zainstalował?
Tak czy inaczej stanęło na bezpiecznej metodzie Richarda – brasów nie zaciska się na knagach, a zakłada bezpośrednio na kabestany przeprowadzając je wcześniej przez bloczek lub bloczki. A my udowodniliśmy sobie, że jako Team wiele możemy zdziałać, choć akurat tu wykonaliśmy kawał dobrej, nikomu nie potrzebnej roboty.

Zaraz po zachodzie słońca widzimy na horyzoncie burzowe chmury, a że wiatru i tak nie ma, to założenie drugiego refa na noc na grocie doda nam tylko spokoju, a nie ujmie prędkości. Podczas zakładania refa odkrywamy, że topenanta od bomu jest zerwana. Oświetlamy pokład. Przed dziobem nie widać teraz nic. Totalnie ciemno, księżyc jeszcze nie wstał, ale Atlantyk jest na tyle spokojny, że Grzegorz wjeżdża na górę. Trochę nim szarpało, ale ostatecznie skracamy starą topenantę. Ta okazuje się być przetarta i owijana już wielokrotnie przez naszych poprzedników, niezastąpioną srebrną taśmą. Dla spokoju dokładamy jeszcze jedną topenantę z wolnego fału, łącząc go ze starym odcinkiem topenanty. Jako zabezpieczenie końca zapasowej topenanty wykorzystujemy niedoszłą knagę samozaciskową planowaną do brasa genakera.

Nie przypuszczałem, że jeden dzień może tyle stron mojego „Dear Diary” zapełnić. A obawiałem się, że dni na oceanie będą równie podobne, jak nudne. To pisanie wywołuje u mnie wrażenie, że spędzony tu czas nie pójdzie na marne i może ten „Diary” trafi kiedyś pod strzechy. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, korki do uszu przed godz. 21:00 i dobranoc. A nocna wachta podczas ciepłej nocy (już bez czapek) ponoć widziała jeszcze raz delfiny przy naszej burcie.

03.12.2020, czwartek, 5 dzień żeglugi

Jestem wprawdzie nie dospany, ale również nie rozregulowany falą. O godz. 06:00, z pewną taką nieśmiałością, wracam do ciągania mojej gumy i jazdy na juliuszowym korpus-kółeczku. Kończę o wchodzie słońca z lewej burty. Należny pryszniczek i czuję się świetnie już od początku dnia.

Podczas codziennego, rytualnego wypompowywania waste’ów odkrywam, że jeden ze zbiorników paliwa pokazuje już rezerwę…ups, a drugi 63%. Nie daję temu pustemu wiary, choć nie daje mi również to spokoju. Licząc, że mamy za sobą już 60 motogodzin, a podczas każdej z nich spalamy około 3,5 litra diesla na jeden silnik, to powinniśmy zużyć około dwa razy po 200 litrów (4 godzinnej pracy generatora już nie liczę), czyli jeszcze nawet nie połowę każdego z 500 litrowych zbiorników. Swoją drogą nieźle już nakopciliśmy od początku rejsu. Nie mamy się co łudzić – Atlantyku na silnikach i tak nie przepłyniemy. Dla spokojności, do każdego ze zbiorników dolewamy po 3 kanistry zapasu diesla, czyli niemal 70 litrów na stronę (daje to dodatkowe 10 godzin jazdy). Metodę mamy już opanowaną z mariny w Las Palmas. Górny sikawkowy trzyma zbiornik wysoko na dachu „gołębnika”. Kanister łączymy z wlewem paliwa gumowym wężem z gruszkową pompką (uwaga nie kierunek przepływu wskazany strzałką na pompce). Kilka uciśnięć gruszki i dalej grawitacja robi swoje. Przelanie każdego jednego 23 litrowego kanistra zajmuje około 5 minut. Nasze dolewki nie zrobiły jednak wrażenia na „pustym” zbiorniku, a ten 63% podskoczył do 76%. Teraz przynajmniej wiemy, że ten „pusty” to lewy (port), a ten z działającym pływakiem – od dzisiaj referencyjny, to prawy (starboard). W zapasie zostają nam jeszcze 4 kanistry paliwa po około 23 litry każdy i wiara we wschodnie fair winds. Dla poprawienia naszego bilansu energetycznego, przestajemy korzystać z lodówki w korytarzu, aby nie pochłaniała energii z akumulatorów, które musimy codzienne ładować z generatora, dbając aby ich pojemność nie spadała poniżej 60%. Dajemy radę z trzema pozostałymi lodówkami i zamrażarką.

Przy okazji wyciągania kanistrów z paliwem okazuje się, że nie założyliśmy pod korki uszczelek, które wiszą przy kanistrach. Wycieków paliwa na szczęście nie było. Ale odkryłem słodko-słoną wodę pod generatorem. Przetestowana już wcześniej w komorach silników pompka zęzowa zasilana na 12V znowu wykonała dobrą robotę. Jakby awarii było mało, to okazuje się jeszcze, że topowa część fału pozbawiona oplotu na długości około 1,5 metra. Postanawiamy jej jednak nie wymieniać. Jeżeli fał strzeli to wtedy pomyślimy jak sobie poradzić z wymianą. Podobnie wygląda pierwszy ref – przeciera się o ostre krawędzie noku bomu. Ulżyliśmy biedaczkowi, zakładając po jednym mocnym krawacie na liku wolnym i przednim w miejscach ściągania refliny. Może za dużo szukamy dziur w całym, ale żegluga oceniacza wyczula na takie usterki. Zaniedbania w bieżących naprawach prowadzą do pogorszenia sytuacji. Jak tak dalej pójdzie, to dopłyniemy jachtem powiązanym na sznurki, połatanym tu i tam, z szeregiem customizowanych patentów jak katamaran z „Waterworld” z Kevinem Costnerem.

Wzięty pod włos Josef od rana piecze „jabłkowy kołacz” wkładając do niego cieniutkie „slajsy” jabłek świeżo zerwanych z rufowej siatki warzywno-owocowej. A propos – na jednej z cebul (cipola) wyrósł już szczypiorek (cipolina) do przyszłej jajecznicy dla kapitana. Powracając jednak do wypieków Josefa, to do jabłkowego kołacza dołożył jeszcze bułki słodkie i słone oraz pięknie wyrośnięty kanciasty i chrupiący chlebek z formy. Pięknie smakowały z przedśniadaniową kawuńcią.

Podczas śniadania delfiny raczą nas przed dziobem swoimi igraszkami. Duże, szare, w białe cętki, a przede wszystkim bardzo ruchliwe, pozostają z nami przed dobre 15 minut. Zdaniem Richarda, również dobrze bawią się seksem, a prokreacja jest tego jak ważnym „skutkiem ubocznym” (znajome to jakieś).

Śniadanie ledwo ogarnięte, a już Juliusz obiera ziemniaki na lunch. Te muszą być zjedzone przed makaronami i ryżem. Nie chcemy marnować jedzenia, choć mamy go ze sobą chyba więcej niż potrzebujemy. Na lunch była wieprzowinka z sosem z sera pleśniowego i mashed ziemniaczki, ewentualnie talarkowe oraz kompocik z ananasów, bynajmniej nie zrywanych po naszej lewej afrykańskiej burcie.

Schodzą kolejne podpowiedzi od naszych nabrzeżnych meteorologów. Są zgodni co do tego, że jak dopłyniemy do 19 stopnia szerokości geograficznej północnej to wiatr powinien odkręcić na północ i zwiększyć siłę do 10 węzłów, a to już jest dla nas wystarczające, aby ponownie odpalić blue „Blue Bird” genakera. Aby osiągnąć tę szerokość, przy obecnym kursie 225 stopni i prędkości do 7 węzłów jaką „motorujemy” teraz również z prądem (do 1 węzła) i NNW wiatrem do 8 węzłów, potrzebujemy jeszcze około 12 godzin. Nasza żegluga przypomina jak dotąd raczej poszukiwanie wiatru i niż same żeglowanie i to wcale nie po najkrótszej drodze.

Zaczynam martwić się o zapasy paliwa. Nie czekam już dłużej. Stawiamy grota na jednym, wzmocnionym refie i naszego cennego genakera. Rozwiewa się do 8-10 węzłów z kierunku NNE. Jak na razie żeglujemy baksztagiem lewego halsu coraz bardziej na południe czekając prognozowanej zmiany kierunku wiatru na N. Będzie to moment zwrotu przez rufę. Taki zwrot i tak będziemy musieli zrobić i pójść na SW aby minąć Capo Verde po lewej burcie.

W międzyczasie silniki na tyle ostygły, abym mógł zajrzeć do poziomu olejów i płynów chłodzących. Wszystko w porządku, nawet olej w przekładni jest czysty. Wyciągamy jedynie nieco wody spod prawego silnika i już jestem spokojny.

Na koniec dnia, Andrzej jak co dzień zwija wędki i pokazuje się ze średnim, wymęczonym, pozbawionym swej pięknej tęczowości Mahi Mahi. Nie było słychać brania i biedaczek musiał tam być troczony na haku już jakiś czas, bo teraz nie miał już ochoty walczyć. Długo jest ciemno, księżyc późno wstaje.

04.12.2020, piątek, 6 dzień żeglugi

Godzina 00:00, punkt zwrotny naszej oceanicznej żeglugi. Osiągamy 11 stopień szerokości geograficznej północnej. Do wysp Zielonego Przylądka mamy już poniżej 150 Mm. Dość nietypowo nisko zeszliśmy w poszukiwaniu wiatru. Czas na zwrot przez rufę. Oszczędzamy naszego blue fly i zawijamy go na czas zwrotu, zamiast przeciągać przed sztagiem. Po zwrocie idziemy kursem 270, a więc wprost do celu. Zmiany naszych VMG (Velocity Made Good), TTD (Time to Destination), ETA (Estimated Time of Arrival) budzą w końcu optymizm. Wpadliśmy w trade winds i nie zamierzamy z nich wypaść. Według szacunków na miejscu powinniśmy być za jakieś 12-14 dni. Te 14 dni to już na styk, aby 18 grudnia przejść linię mety w Rodney Bay na St. Lucia i udać się do Le Marin na Martynice, gdzie na 19 grudnia umówione ma być sprzątanie, bo kolejni goście z Brzegowym Tomkiem mają pojawić się na pokładzie jeszcze tego samego dnia.

Choć budzę się wcześniej, to wstaję dość późno. Przez otwarte okienko na rufie dostaje się morskie powietrze (gdzie mi szukać świeższego) i szum szybko uciekającego kilwateru. Poranna toaleta i golenie. Czuję się w dobrej formie – idę poćwiczyć. Po 0,5 godzinie zginają się ze mną również Jerzy i Josef.

O wschodzie słońca Andrzej z Richardem instalują dodatkowy bloczek na lewym, pracującym brasie blue-genakera. Ma on na celu naciągnięcie tylnego liku żagla i przez to jego efektywniejszą pracę. Dodatkowo Andrzej nakłada kolejne warstwy taśmy na relingi i łączenia want, o które trze i zaczepia się bras genakera. Szkoda liny. Jesteśmy coraz bardziej obklejeni, ale również „stuningowani” do dłuższej żeglugi. Wieje z NW z prędkością 12-14 węzłów. Idziemy ostrzejszym baksztagiem, około 100 stopni do wiatru ze średnią prędkością 7 węzłów. Przy porywach wiatru do 18 węzłów przyspieszamy do 8, 5 węzła. Jak zacznie wiać powyżej 20 węzłów to trzeba będzie zawinąć naszego blue-kitea i rozwinąć foka – „śpiesz się powoli”.

Jeszcze przed śniadaniem Richard sygnalizuje brak dostatecznej liczby zapalarek na jachcie. Jedna już zużyta, druga ma tylko iskrę (dobre i to), trzecia jeszcze w pełni sprawna. Dodatkowo mamy jeszcze jedną zapalniczkę w zapasie. Zaczynamy więc mądrze gospodarować naszymi ognio-sprawczymi urządzeniami. Kamieni do krzesania iskier nie zabraliśmy.
Kolejne wielkie pranie na katamaranie. Dzisiaj do pralki wrzucają: Richard, Grzegorz, ja i Jerzy, który ma największe potrzeby praniowe, bo zabrał ze sobą tylko bagaż podręczny.
Wraz z temperaturą powietrza rośnie również temperatura wody. Dzisiaj osiągnęła 26 st. C.

Przychodzi koleżeńska rada od Brzegowego Tomka i Janusza, że aby dotrzeć na czas do Martyniki, czyli na 18.12.2020 (19.12.2020 rozpoczyna się następny czarter), powinniśmy zatankować na full na Mindelo odległe od nas około 190 Mm. Przedstawiam tę koncepcję załodze, ale bez entuzjazmu. Temat pozornie ucicha do końca dnia, aczkolwiek jest żywo szeptany w kuluarach załogowych i nie daje mi spać do kolejnego poranka.

Statystyka rybna dnia do momentu zwinięcia wędek to dwie duże Mahi Mahi. Wcinamy je ze smakiem na kolację. Zapada ciemna, acz gwiaździsta noc ze „spóźnionym” księżycem. Nie przeszkadza to trzem latającym rybom wylądować w nocy na naszej dziobowej siatce. Jedną z nich wachta odratowała, ale pozostałe dwie już truchłami były. Skoro coraz więcej za dnia i w nocy lata tego wokół nas, to może nie marnować następnym razem tego latającego mięska?

05.12.2020, sobota, 7 dzień żeglugi

Ostatni pełno tygodniowy rejs to odbywałem chyba na Bałtyku ze 20 lat temu. A tu proszę – pierwszy tydzień w marinie, drugi tydzień na kotwicowisku, już trzeci tydzień po oceanie i jedziemy dalej…

Szczegółów dyskusji i argumentów z wielu stron tutaj oszczędzę, ale od rana między młotem, a kowadłem ponownie zajmuję się tematem spływania na Mindelo – teraz już w odległości około 100 Mm na południe od nas. W dodatku aplikacja Earhtmate, dzięki której mogę swobodnie pisać wiadomości przez InReach nawala – nie ściąga i nie wysyła niczego, aczkolwiek schodzą wiadomości na sam telefon InReach’owy. Pisać jednak z niego to katorga, polegająca na lataniu po alfabecie góra dół dla każdej stawianej czcionki. Widzę jednak, że w końcu Janusz przysyła mi wiadomość korzystając nie z mojego numeru telefonu, ale z e-maila inReach’owego. Atmosfera na pokładzie gęstnieje. Robię więc krótkie zebranie w salonie. W ogniu argumentów, ważąc za i przeciw decyduję utrzymać kurs i nie płynąć do Mindelo. Dla oczyszczenia myśli, późno bo późno, ale biorę się za ćwiczenia.

W międzyczasie Andrzejowi zrywa się małe Mahi Mahi, a Jozef wyciąga na pokład swoją pierwszą morską rybę – również małą jak ta zerwana dwie minuty temu. Josef bierze złotą rybkę w rękę, wypowiada życzenie abyśmy zdrowi i na czas dotarli na Karaiby i rybka jest wolna. Na domiar tego dobrego, wiatr tężeje do 18 węzłów, stąd wciąż baksztagiem prawego halsu prujemy już w porywach do 9 węzłów. Na ile pracujący genaker nam pozwala, staramy się nie iść WWS, gdyż w końcu zapowiadane wiatry z E zmuszą nas, aby pod genakerem żeglować na WWN. Innymi słowy, spodziewamy się schodzić baksztagami ze wschodnim wiatrem. Dzisiaj zapowiada się jeszcze dzień rekordu dobowego przelotu. Oby tylko siła wiatru rzeczywistego nie przekroczyła regularnych 20 węzłów, bo wtedy w trosce o naszego blue kite’a zwiniemy go, zastępując fokiem, a prędkość spadnie.  Nie tylko ja ściskam coraz bardziej kciuki za pomyślne wiatry.

Trymer-taktyk Richard sugeruje, że wyrzucone za rufą dwie przynęty hamują jacht na tyle, że po wielodniowej żegludze może to oznaczać stratę  na odległości nawet powyżej 20 Mm. Coś w tym jest, ale czy to aż taka strata na prędkości? A z drugiej strony, czy przy prędkości rzędu 8-9 węzłów coś się w ogóle złapie?
Decyzję o ewentualnym zwinięciu wędek zostawiliśmy fizykowi Jerzemu, oraz pierwszemu anglersowi (raczej tak niż fisherman’owi) – Andrzejowi (choć stroje anglersowe mam tu jedynie ja – od Pawełka), czyli składowi kolejnej wachty nawigacyjnej.

My tu gadu, gadu o hamujących wędkach, a tu na przestrzeni 5 sekund jedna żyłka „ciach”, a potem druga „ciach” i rozwijają się szybko jak nigdy dotąd. Ło Jezu, czy długości żyłek wystarczy? Ja lecę do prawej rufowej, Andrzej do lewej. Pracujemy ciężko, nie wiadomo czy od rekordowej jak dotąd prędkości jachtu, czy od wagi i dzielności drapieżników na haczykach. Zabawa i emocje buzują w pełnym słońcu. Do Andrzeja, któremu braknie tchu, biegnie z pomocą Josef. Mój monster skacze nad fale jak szalony luzując raz po raz moją żyłkę (znaczy wędkową). I stało się…poszłaaa. Lecę do Andrzeja i daję mu zmianę. Dłuuugi niebieski grzbiet już pływa wężowato za naszą lewą rufą. Andrzej wychodzi gotowy, aby łapać za żyłkę i wrzucić błękitną na pokład. Wędka wygina się mocniej w łuk i bach, przynęta wyrwana z pyska leci przez górny właz do kabiny rufowej na Richarda. Game over. Richard nie wrócił już tego dnia z propozycją zwinięcia hamujących nas wędek. A w sprawie innych obserwacji dnia Richarda należy tu jeszcze dodać, że na szczęcie nie ma tu z nami much. Azaliż prawdę powiada.

Podczas robienia kolacji wachta zgłasza, że kończy się gaz kuchenny. To była duża butla, która w sardyńskiej, czarterowej rzeczywistości Blue Birda starcza na cały miesiąc. U nas wystarczyła na dwa tygodnie. Bo my, poza wszystkimi posiłkami, regularnie pieczemy tu jeszcze chleb i ciasto, oraz nie wychodzimy wieczorami do knajpy. Niech no by tylko który spróbował. Nawet wolny Włoch Stefano nie włóczy się niekontrolowany po mieście.

Po zachodzie słońca nadal lecimy na genakerze. Widząc ciemne chmury na horyzoncie przed nami, „wachom się” czy aby na noc nie zwinąć go i dla spokoju postawić foka. Prognoza o braku zjawisk pogodowych i stałym wietrze uspokaja mnie i zostawiamy genakera przy pracy.

06.12.2020 niedziela, 8 dzień żeglugi

Około godz. 05:00 zrywa mnie z koi Andrzej alarmując, że siła wiatru na dobre przekroczyła już 20 węzłów. Wybiegam się na fly’a. Pędzimy na łeb na szyję przeszło 10 węzłów, niemal nurkując dziobami. Wieje równo 24 węzły. Trza (bez podtekstów) oszczędzić genakera. Budzę Grzegorza. Rozwijamy foka i sprawnie rolujemy genakera. Zostaję jeszcze na pokładzie. Zgodnie z przewidywaniami, za kilka minut wiatr spada do 16-18 węzłów. Wózek foka strasznie uderza pomiędzy krawędzią szyny i hamulcem. Dokładamy dodatkowy szot i obkładamy go na knadze na śródokręciu. Dzięki temu, nie tylko otwieramy foka bardziej na wiatr czyniąc go efektywniejszym, ale również wyciszamy szarpiący się jak Burek przy budzie wózek. Z tak ustawionym fokiem, choć o jakieś 1,5 węzła wolniej w stosunku do genakera, możemy iść jednak pełniej, dzięki czemu nasze VMG nie maleje poniżej 6 węzłów. To wciąż zadowalające, gdyż w takich warunkach nadal pokonujemy na dobę nie mniej niż 150 Mm, co oznacza jakieś 12-13 dni z Cape Verde do St. Lucia. Minionej doby zrobiliśmy aż 170 Mm.

Przed śniadaniem odbywam poranny rytuał uruchomienia generatora, włączenia odsalarki, opróżnienia waste’ów i zęzy. Dodatkowo zebrali się chętni na pranko. Uzbierało się tego tyle, że pralka wyważyła czas prania na aż 3 godziny. Długo jakoś. Może da się ją oszukać następnym razem, np. włożyć pół, rozpocząć pranie z ważeniem, a potem dołożyć kolejne pół. O wschodzie słońca zdążyłem jeszcze potargać baniaki z wodą.

Grzegorz opowiada mi, że w nocy zajechało mu rybą z naszej WC. Ano wchodzi tam po nocnej wachcie, a tu na podłodze pełnej krwi i łusek leży wymęczona latająca ryba. Skądże żeś tu się wzięła nieboraczko? Ano z bocznego, prysznicowego bulaja – nie odparła ona. Od dzisiaj nie zostawiamy otwartych okienek na naszej zwykle nawietrznej burcie, nie tylko ze względu na wścibskie rybki, ale ich chlapiącą falę. Cóż to by był za nocny alarm, jakby nagle taka trzepocząca w nocy na nas spadła podczas snu.

Jak Josef robi śniadanie, to zawsze jest to nasze swojskie, klasyczne z nieodzowną aromatyczną jajecznicą. Przy stałym mocnym wietrze 18 węzłów prujemy dość stabilnie z falą skośną z tyłu od prawego kadłuba i przy dźwiękach EKT dyskutujemy o naszym prostym żeglarskim życiu. O covidowym, zamaseczkowanym świecie już zapomnieliśmy. Teraz to mamy swój świat, jakże odmienny, naturalny, taktowany zmianami wacht co 3 godziny, wspólnymi posiłkami, zachodami i wschodami słońca.

Z obserwacji wiemy, że jak opalać się, to w pierwszej połowie dnia. Zwykle idziemy prawym halsem, więc w ciągu dnia słońce przesuwa się od rufy, wzdłuż lewej burty na dziób, gdzie w końcu zachodzi. Dzień sprzyja robieniu „brązu”. Upper sun-deck szybko wypełnia się łaknącymi słońca ciałami (męskim tylko jeno). Te z kolei, „sipiąc” Heinekena, prowadzą ożywione dyskusje na tematy nas dotyczące – między innymi: czy dolny bloczek do naszego dodatkowego szota foka założyć teraz, czy może po południu, czy jak słońce wejdzie wyżej to Andrzej, dla zachowania lepszego kąta padania promieni nań, nie powinien leżeć aby bardziej poziomo i czy Juliuszowi nie za bardzo wyblakną dżinsy na tym słońcu. Z praktycznych informacji zanotujemy również, że jak kupować piwo, to puszkowany Heineken właśnie, bo paczkowany jest w mocną folię, tak bardzo przydatną przy obwiązywaniu want, coby szoty i brasy nie przecierały się o te wanty.

Oceaniczną sielankę zaburza nam podniesiony głos Andrzeja, który na naszym kursie w odległości około 300 metrów widzi dryfującą łódź rybacką – taką większą pychówkę, w dobrym stanie, malowaną na niebiesko z małym (max 10 konnym) silnikiem zaburtowym. Ostrzymy 30 stopni w prawo i mijamy ją po naszej zawietrznej. Na pokładzie nie ma nikogo. Jakbyśmy mieli jakiś karabin, to dla bezpieczeństwa zatopił bym tę łódź, jak trudną w nocy do zauważenia. Jedynie co mogłem zrobić, to ostrzec przed VHF żeglującego za nami Niemca, aby wzmocnił swoją czujność, podając mu namiar (20 st) i odległość (około 9 Mm) do dryfującej łodzi z jego aktualnej pozycji (widzę Niemca na AIS).

Bujane baksztagowym wiatrem i dogrzewane południowym słońcem, pranko na relingach rufowych szybko wysycha w rytmie fal, a my pod genakerem lecimy z VMG 7 węzłów w kierunku celu. Wg zapewnień naszych nabrzeżnych meteorologów, na kolejne kilka dni wiatru również nie powinno zabraknąć.

Z przekazów inReach’owych dowiadujemy się, że odległość dzieląca nas od Janusza z Andrzejem na Lagoon 560 „Blue Ocean” wynosi mniej więcej 650 Mm. Z prędkością 8 węzłów prują pod spinakerem prosto do celu, co w języku naszych ploterów oznacza COG=VMG=8kn. Wprawdzie mamy ze sobą również i spinakera, ale odważymy się go użyć dopiero jak wiatr zelżeje (oby nie), gdyż po pierwsze nie było okazji go potestować przy Las Palmas i trzeba będzie jeszcze pokombinować z dodatkowymi bloczkami bliżej śródokręcia do jego prowadzenia.

Słońce przechodzi za grota i to kończy masową akcję „brąz” na dzisiaj, bo wiadomo, dziewczyny lubią brąz, a Mahi Mahi róż przynętowy. Po południu mamy ponownie double-branie by Mahi i Mahi (nie dziewczyn), z czego prawo-burtowa jednostronnie wybrała wolność, a druga za 1h już chłodziła się w soku cytrynowym jako sahimi.

Z alkoholem to my na pokładzie uważamy – do podziału jedna butelka białego lub czerwonego wina dziennie dla tych co chcą do kolacji chlapnąć i dodatkowo jedno pifko do obiadu dla potrzebujących. Nie wiemy tylko jak z zawartością alko w rybie, gdyż andrzejowa metoda na ich uśmiercanie polega na zalewaniu ich skrzeli właśnie alko. Od dzisiaj jednak, w ramach zakończenia tego marnotrawstwa za skrzela ryb psikamy 70% alkohol w aerozolu. Działa wyśmienicie. Dziwię się, że sklepy żeglarskie nie sprzedają takiego specyfiku na „zaśnięcie” ryb.

07.12.2020, poniedziałek, 9 dzień żeglugi

Poniedziałek rano, znaczy lud pracujący zaczyna tydzień pracy, a ja daily routines. Dodatkowo po śniadaniu nastąpiło mycie pokładu i naprawa taśmy od materiałowego mocowania oparcia na upper sun-decku. Jakoś Lagoon design pozwolił, aby szoty grota ocierały o te mocowania.

Po nocy na foku część załogi pragnie wypuścić ponownie genakera. Niebo jakieś niepewne. Odkładam decyzję na po śniadaniu, a w międzyczasie robimy zwrot przez rufę i ponownie zbliżamy się do naszej „rhumb line”, czyli najkrótszej drogi do celu wg naszego plotera.

Każdy dzień przynosi jakieś nowe doświadczenie, coś nowego, o czym warto napisać, a spodziewałem się tu raczej monotonii i nudy. Przed południem zauważyłem brak napięcia w gniazdkach elektrycznych 220 V z inwertera. Manual w dłoń i odpowiedzialny za to bezpiecznik znaleziony. To jednak nie pomogło. Chodzimy, szukamy, a w międzyczasie ze swojej kabiny rufowej lewej wychodzi Richard z wiadomością, że czuje jakiś swąd z gniazdka. Rozłączamy kolejne bezpieczniki. Śmierdzi jak trzeba. Chłopcy demontują gniazdko i izolują kable. Prawdopodobnie część 12V USB już nie zadziała, a skończy się zapewne wymianą całości zespolonego gniazdka, ale to już na Martynice. I tu drugi punkt dla Lagoon design – gniazdko elektryczne montowane poziomo pod bocznym otwieranym okienkiem, przez które kiedyś poleci słodka lub słona woda. To poleciała.

Niebo w połowie zasunięte deszczowymi chmurami. Janusz daje nam znać, że ponownie rozdarł grota i na dodatek stracili spinakera, którego strzępy owinęły się dookoła jednej ze śrub napędowych silnika. Idą obecnie na genua i jednym silniku z VMG 6,5w. To ostudziło na chwilę wszelakie zapały na genakera, zwłaszcza że prędkość wiatru na naszym wiatromierzu, nie spadała już poniżej 20 węzłów. „More haste, less speed”, bo to w końcu co najwyżej rajd jest, a najważniejsze, aby bezpiecznie dopłynąć do celu, choćby nawet miało to trwać nieco dłużej. Moje szacunki wykazują, że w ciągu dwóch dób zbliżyliśmy się do „Blue Ocean” o jakieś 50 Mm i mamy teraz od siebie w linii prostej około 600 Mm od siebie. Zalecam więc Januszowi, aby patrzył w lusterka, bo my po zwrocie prujemy teraz na nich z fokiem z prędkością 7,5 węzła.

Dla zwiększenia efektywności foka, prowadzimy go na dwóch szotach: oryginalnym oraz dodatkowym, który przez dodatkowe bloczki przeciągnięty jest wzdłuż burty, dzięki czeku fok jest bardziej rozciągnięty i wypłaszczony (wyposzczonych z nami nie ma). Niemożliwe okazuje się możliwe – dodatkowy szot przeprowadzony przez ucho w pokładzie trze o life linę, również wykorzystującą to ucho. Nie minęło poł dnia i nasz szot pęka. Potrzeba zatem kolejna przeróbka, czyli kolejny Atlantic passage tunning, do którego wykorzystujemy jeszcze jeden bloczek. Sznurki, bloczki, taśmy, trytytki, wymyślne węzły otaczają nas coraz bardziej.

Na obiad schabowy z kością z ziemniaczkami i kapustą. Było pycha. Nawet Stefano się dołączył do mięska. Znaczy wybredny łon, a nie wegetarianin jakiś. Richard również mało wpasowuje się w nasze godziny posiłków 09:00, 14:00, 19:00, odkładając sobie porcje i ukrywając je jak wiewiórka w ziemi, a potem odkopując, jak zapamięta, to i tamto. Takich porcji i porcyjek ryśkowych czeka na niego już nie jedna – to tu, to tam.
Juliusz jak zwykle wsparł obcą wachtę swoim zmywaniem, łącznie z gotowaniem ścierek. Szczerze mówiąc, żeby nie Juliusz, to kambuz zarósł by nam już okrutnie i było by trochę robaków na ryby.

Ponownie jak wcześniej, popołudniową porą mamy jednoczesne branie na obu burtach. Andrzej zaczyna swój radosny taniec z wędką i woła Grzegorza do drugiej. Wygląda to teraz jak jakieś zawody w wyciąganiu na czas. Za chwilę oba większe Mahi Mahi (jeden to chyba już  rekordzista) lądują na naszym pokładzie. Foto session przy okrzykach Andrzeja i statystyka łowów utrzymana na dobrym poziomie.

Po południu stawiamy jednak genakera z zamiarem zrzucenia go przed nocą. Naszą decyzję o zrzuceniu przyśpieszają dwie nadchodzące zlewki z przeciwnych kierunków. Jako, że to pierwsze takie bliskie nas lanie, dodatkowo zakładamy drugi ref na grocie. W akcji „refuj kto może” nie przeszkodziło nawet niespodziewane branie trzeciego tego dnia Mahi Mahi. Rozwiało się do 24 węzłów, popadało nie aż tak mocno, potem zdechło poniżej 10 węzłów i wróciło z siłą nieco powyżej 15 węzłów, ale z kierunku 120 stopni, co pozwoliło nam choć przez chwilę cieszyć się idealnym kursem do celu. Robiło się coraz ciemniej a kolejna ściana deszczu ponownie szła ku nam. Dobrze, że mamy drugi ref i foka. Pozwoli mi to na spokojniejsze spanie, jak się uda. Po nocy nie wiesz kiedy z której strony idzie na cię lanie.

08.12.2020 wtorek, 10 dzień żeglugi

Zasłony z ołowianych chmur
Zmiana wiatru przyszła nagle
Nie rzucało nami w górę w dół
I dmuchnęło porządnie w żagle

Dość wolno żeglowaliśmy całą noc z zamiarem porannego zwrotu przez rufę na prawy hals, zdjęcia jednego refu na grocie i dostawienia genakera. Kiedy o godz. 06:00 rano wachtę przejął „Team Richard-Stefano”, wiatr odkręcił nieco na południe i zaczął w końcu przekraczać 20 węzłów. To odwiodło nas od planów co do naszego zwrotu i powiększenia zestawu żagli.

O godz. 06:30 znowu dźwigałem to i tamto plus rozciąganko. W przerwie pierwszej serii rzuciłem jedną wędkę, aby na pusto nie jechać. Podczas drugiej przerwy branie jak ta lala, a tu nikogo wokół. Cóż, lecę i walczę, ona walczy, podciągam, nawijam, dyszę, podciągam, nawijam… brak mi tchu, przerwa. Z góry zbiega Stefano i ciągniemy razem. „Blue Bird” pruje około 8 węzłów, co nie pomaga, ale wyhamować nie ma jak. Mimo zaciągniętego na max hamulca nadal rozwija się. Siadłem, a raczej padłem na „d” (a raczej „D”) na ławeczkę. Podciągam wędkę kiedy tylko mogę. Ręce bolą, wszystko boli. W końcu idzie poziomo bez walki po powierzchni wody. Zmęczyła się znaczy. A ja to nie? Kolejne Mahi Mahi – takie ze 4 kg na moje oko. Jeszcze tylko trochę podskakuje na pokładzie. Haczyk przynęty wbity pod oko i siła ciągu powodują, że wyrwane ma połowę szczęki. Jakby starczyło mu więcej siły, to jeszcze chwila w wodzie i rozerwał by swoją szczękę, co oznaczało by wolność, a tak nasz alkoholowy aerozol dokończył dzieła. Po wyrównaniu oddechu wróciłem do mojego „Ocean body building”. Fala wzrosła i zaczęła zalewać nam nie tylko schodki przy drabinkach rufowych, ale również co któraś wdzierała się na pokład w kokpicie. Ja pobudzony porannym połowem, jakbym więcej powietrza dostał w płuca i dodatkowo chłodzony od dołu zalewającą falą, zamiast choroby morskiej, poczułem dodatkowego kopa od mocy rozbujanego już dość solidnie oceanu.

Podczas naszej wypasionej kwarantanny w Las Palmas w przerażeniem obserwowałem jak po jednej dobie po brzegi wypełnialiśmy duży wór na śmieci wszelakiego sortu (bez insynuacji tu proszę). Zacząłem więc kombinować gdzie magazynować nasze śmiecie podczas przejścia atlantyckiego. Jedyne miejsce znalazło się w prawej dziobowej skipówce, po spuszczeniu powietrza z odbijaczy. Postanowiliśmy nawet, że będziemy je segregować, to i worki różnych kolorów nakupiliśmy, a odpady organiczne (w szczególności resztki jedzenia) będziemy za burtę wyrzucać. Wszelkie zbędne opakowania zostały w Las Palmas. Praktyka pokazała, że nici z naszego segregowania, ale i tylko jeden mały worek z papierami, szkłem i metalem dziennie lądował w naszym śmieciowym storage’u. Jak zauważyłem, część puszek po napojach, łupiny od orzeszków i temu podobne, znalazło swoje schronienie (wnoszę, że przypadkowo) w dinghy’im, porządnie przywiązanym do platformy rufowej. Richard miał swoją teorię dotyczącą rozkładania się puszek w słonej wodzie. Rozdarta, tak szybko będzie wchłonięta przez Ocean, że nie zdąży dotrzeć do lądu. Jak przyjął, tak robił.

Ponieważ buja nas solidnie, to śniadanko na stojąco – do rączki poridge i opiekane na chipsy, kawałki polędwiczki od Richarda. W międzyczasie Andrew wyciąga mniejszą Mahi Mahi i rzuca ponownie i znowu branie. Co jest? Toć przecie tylko na jedną wędkę łapiemy i o tej porze nigdy jeszcze tak nie brały. Ciągnie masą przepotwornie, ale jakby mniej dynamicznie. Juliusz siada obok Andrzeja i obaj rytmicznie pracują zapominając nieco o oddechu. Duże napięcie na żyłce wciąż co jakiś czas rozwija kołowrotek. Idzie bardzo powoli – jeden krok w tył, dwa kroki do przodu. Z daleka widzimy, że duże ciało sunie już bezwładnie bokiem po wodzie, a mimo to ciężko niebywale. Przy samej rufie, odmiennie od walecznych poprzedniczek, nie lawiruje dziarsko pod wodą prężąc grzbiet. Juliusz wychyla się za burtę i ciągnie żyłkę do góry, a ja wbijam hak w bok wielgaśnego tuńczyka. Ło Matko, z 10 kg tego chyba będzie. Obficie broczy krwią na pokładzie. Jedzie zatem wiadro za wiadrem, aby zmywać dowody zbrodni. Wygląda pękacie, jakby wypchany mięsem. Obowiązkowa sesja foto, dodatkowe czyszczenie poduszek z krwi i Mr Tuńczyk już czeka na sprawny filetujący nóż Andrzeja. Jeden fish w lodówce i trzy gotowe do filetowania. To dopiero będzie uczta – do pełna.

Filetowanie tuńczyka, w sensie wielkości przypominało ćwiartowanie świni. Tyle tego było. Oby się nie zmarnowało. Ta ryba to jeden wielki mięsień. Gdzie tu jakiś tłuszczyk, jakieś organy wewnętrzne jak np. u karpia?
Na kolację Andrzej podał jego połowę, a i tak było tego za dużo na naszą ósemkę. Szkoda, że „abandoniarze” Jarek i Piotr nie przyszli nam z odsieczą.

Ty też możesz popłynąć w ARC. Więcej informacji znajdziesz tutaj>>
Inne blogi z ARC znajdziesz tutaj>>

Pro-Skippers Group Sp. z o.o.

ul. Płochocińska 140 A
03-044 Warszawa

+48 22 243 09 00
info@pro-skippers.com

www.pro-skippers.com