09.12.2020 środa, 11 dzień żeglugi

Jasno zaczęło się robić dopiero około godz. 07:00, więc „Jej Ekscelencja” zarządziła na przedpołudnie drugie w tym rejsie cofnięcie zegarków o jedną godzinę. Poranny obchód pokładu wachty niezmiennie skończył się wyrzuceniem za burtę kilku sztywnych ciał latających ryb.

Dzisiaj ponownie Josef robi śniadanie. Zaczął je już szykować na dwie godziny wcześniej. Lubię te dopracowane śniadania Josefa i nie tylko śniadania. Po śniadaniu i małej porannej drzemce już zaczął obierać ziemniaczki.

Na dzisiejszy poranek ponownie zaplanowałem zwrot przez rufę, ale odłożyliśmy go na „po śniadanie”. Jak przekazał Janusz, według wyliczeń organizatorów ARC 2020 powinniśmy dotrzeć na 29.12.2020 !!! Że co? No i w związku z tym  i „Janusze” zaczęli się o nas martwić. Prognozy dobowe wskazują na mniej więcej stabilny wiatr 20 węzłów z E. Zacząłem więc kombinować. Zdjąłem drugi ref na grocie i postawiliśmy na kurs z wiatrem, czyli fordewind na motyla. Nie przepadam za nim. Wbrew moim obawom, fok złapany na dodatkowy szot przez bloczek (snatch block) napinający lik wolny, całkiem stabilnie zapracował na lewej burcie i nie gasł raz po raz. Ustawieni rufą do fali, też już nie szarpiemy kadłubem na lewo i prawo, to i żagle są spokojniejsze. Wprawdzie SOG spadł o jakiś 1 węzeł ale VMG podniosło się o tyle samo, a nasze TTD spadło z 300 na 240 godzin. Jest więc wyraźnie lepiej. Tak trzymać.

Dzisiejsze przedpołudnie spędziłem jedynie z wachtą Richard and Stefano oraz Andrzejem. Mam wrażenie, że w załodze kumuluje się zmęczenie po nocnych wachtach skracających sen z rana lub z wieczora. Niech śpią, a my tu niepostrzeżenie będziemy jechać do celu. Wprawdzie jednak Mahi mi się zerwała, ale druga i trzecia nie uciekła już Andrzejowi tego dnia. Rybek w lodówce ci u nas dostatek, ale i nowe przygarnęliśmy z godnością.

W południe ciąg dalszy tuningowania efektywnej prędkości żeglugi. Po krótkiej zamianie stronami (bo nie miejscami) foka z grotem, przeszliśmy na prawy hals z genakerem. Nasze VMG ponownie podskoczyło, przekraczając chwilami 7 knotów, przy wietrze podchodzącym pod 20 knotów. Jak dotąd większe burze nas omijają, to może idąc za ciosem zostawię genakera na noc przy pracy?

Na głównej topenancie grota pojawiło się przetarcie. Coś te żagle muszą strasznie trzeć o liny. Luzujemy obie topenanty na tyle, aby ograniczyć ich kontakt z żaglem.

Nasze wypchane na starcie, warzywno-owocowe siatki na rufie, w przeciwieństwie do nas, poważnie odchudziły się. Owoców to tam już nie ma. Z jeszcze trochę „świeżawych”, to mamy do dyspozycji już dobrze pomarszczone dwie papryki, jedno bidne awokado i kilka cytryn. Najwięcej to zostało nam cebuli i czosnku. Oj będziem zdrowi. Żałuję jedynie, że zaufałem bezgranicznie Richardowi i oku Andrzeja przy „angielskich” zakupach, bo zabrakło nam choćby mrożonych warzyw na drugą cześć rejsu. Richard zdominował decyzyjność ws. naszych rejsowych zapasów, a ponieważ codziennie świeże rybki jakieś mamy, to już wiemy, że mrożonego mięsa nam zostanie.

I ponownie miła kolacja, prawie przy świecach, a za nami ciemno i „gotowanie” oceanu. Wiatr wzmaga się, wieje mocna 20stka, a genaker nadal ciągnie. Wachtowy Richard melduje, że w porywach mamy już niemal 25 węzłów wiatru. Nie ma co ry(d)zykować. Po kolacji zapalam oświetlenie pokładu i pod osłoną foka nawijamy wyrywającego się do pracy genakera. Tylko jakoś tak bukszpryt mi podskakuje. Po wstępnej inspekcji okazuje się, że dolna lina regulująca wysokość podniesienia ganakera puszcza na dobre i zostały z niej już niemal strzępy. Jak to dobrze, że okazało się to teraz podczas zwijania żagla, a nie po nocy, podczas jego ciężkiej pracy. Dream Interwachtowy Team „Grzegorz & Andrew” zakładają tymczasową linę ściągając zrolowanego genakera do dołu. Lekko „dynda” tak nam do rana, nie pracując nic a nic. Przy solidnych podmuchach ustawiamy się na noc na motyla i idziemy prosto do celu. Podczas jednej z moich nocnych odwiedzin wachty, przy przechodzącej obok nas deszczowej chmury, wiatr rozpędza się chwilowo nawet do 30 węzłów. Przetrwamy bez szwanku. Jak to dobrze, że genaker jest bezpieczny.
A propos mojego wychodzenia na fly bridge’a po nocy, to warto tu dodać, że aplikacja „Link” pozwala mi również na podglądanie z koi na moim telefonie co tam widać na ekranie plotera na górze. Stąd często tylko zerkam na swój ekranik-kapliczkę przy poduszce, przewracając się z boku na bok, zamiast tarabanić się na górę.

10.12.2020, czwartek, 12 dzień żeglugi non-stop

Nad ranem rozmieniliśmy 1300 Mm do celu. Strategia żeglowania na motyla z wiatrem, gdy ten przekracza 20 węzłów i schodzenie w baksztagach na genakerze przy wietrze spadającym do około 15 węzłów przypadła mi do gustu. Nasuwa mocne 20 węzłów i prujemy do celu z VMG nie spadającym poniżej 7 węzłów, to i TTD spadło poniżej 200 godzin. Do tego fala idealnie od rufy nie zaburza pracy wystawionego na przeciwną stronę niż grot, foka. Od rana piękne słoneczko. Najpierw na upper sun-decku, a potem na front deck’u pochłaniam tylko w pants’ach kolejne strony książki łapiąc brąz na zimę (ponoć w Warszawie zimno i szaro – a fuj). Skąd zmiana na front ? Ano dlatego że jakiś żagiel zaczął mi słońce zasłaniać. Przy polskiej nucie z naszego Fusion’a i pifko lepiej nam schodzi w umiarkowanych ilościach. Żyć nie umierać. Taka piękna pogoda, a nikt tu nie żegluje. Dziwne to jakieś.

Dla podkręcenia naszych apetytów na szybsze dopłynięcie, przychodzi również informacja, że ostatnie jachty, które planowo wystartowały w ARC 15.11.2020, poważnie zwolniły, podczas kiedy my właśnie dobrze przyśpieszyliśmy, to i dochodzimy je. Z braku Internetu sami nie widzimy niestety położenia innych uczestników ARC. Ale byłyby „jaja”, oby nie Wielkanocne, jakbyśmy choć jednego wyprzedzili przed metą. Póki co idziemy na styk, aby wyrobić się na 18 grudnia na linię mety i być na 19 grudnia rano na Martynice. Fingers crossed. Od dwóch dni wiatry nam bardzo sprzyjają.

Josef w końcu wyciąga swoja pierwszą dużą na ponad 3 kg Mahi Mahi i to na niebieską przynętę.  W tym czasie Andrzej nie może doholować swojej. Wiadomo, wzięły w parze. Andrzejowa catch ciągle odkręca kołowrotek. Zakładamy żyłkę na knagę. Albo ją zmęczymy albo zerwie w końcu tę żyłkę, a zwolnić niestety nie ma za bardzo jak. W końcu widzimy jak duże kolorowe ciało (oj rekordzistka chyba) pomyka po powierzchni za nami. To ciągniemy je na kołowrotek, a ten coś niestety szwankuje. Niestety, ale ryba urywa się. Prawdopodobnie jej szczęka rozerwała się, bo walki już nie było. Po południu Andrzej wymienia kołowrotek w wędce i z „obrzydzeniem” obserwuje, choć z grzeczności nie komentuje, jak Josef obrabia swoją zdobycz. Potraktował ją trochę jak „Josef the Butcher”. Od dzisiaj Josef więcej interesuje się wędkowaniem u boku mistrza Andrew, bo Josef postanowił, że zacznie samodzielnie trolingować począwszy od swojego najbliższego czarteru w Grecji w 2021.

W ten słoneczny dzień zjarałem się jak Indianin, ale czego się nie robi dla zapasu witaminy D na zimę, czyli dla zdrowia. Jacht pomykał jak ta lala, a tu rzecz jasna ponowne branie zakłóciło me leżakowanie. Tym razem na prawej rufowej (wędce znaczy). Od początku miarkujemy, że płotka to nie jest. Nie dość, że ciężka, to walczy niebywale i rozwija swoje, co Andrzej w pocie czoła zwinie na kołowrotku. Po kilku minutach wije się już dumnie tuż za naszą rufą z płetwą wynurzoną ponad powierzchnię wody. O kurde – żAAAglica. Andrzej przesuwa się z wędką na śródokręcie, a ja z pewną taką nieśmiałością łapię za pieruńsko napiętą żyłkę i wyciągam potwora ze szpicą na nosie na nasz pokład kąpielowy. To nie żaglica, a wytrawny szermierz jakowyś, który dynamicznymi ruchami macha przed nami swoją szpadą. Oj nie chciałbym się dostać w zasięg jego rażenia. Zestrachałem się trochę widząc przed sobą takiego fechmistrza. Spuściłem go na moment z oczu sięgając po hak od zdezorientowanego Richarda. Trwało to o tę jedną chwilę za długo. Mrs Dumna Żaglica nie dała mi szansy skrzyżować mojego haka z jej szpadą. Wprawnymi cięciami bardzo szybko poradziła sobie z żyłką, zabierając ze sobą w otchłań oceanu całość naszej niebieskiej przynęty z oprzyrządowaniem. Na dobicie przeciwnika, czyli nas z małymi kijkami, większy brat szermierza dobrał się do naszej drugiej przynęty. Było branie, świst żyłki, a chwilę potem jej niezapomniany jęk rozrywania na strzępy. Andrzej nie zdążył nawet doskoczyć do lewego kijka. Cieniasy z nas, nie godni i nie gotowi na takiego rywala. I foty w ferworze walki nie poszły żadne, ale filmu mamy kawałek na pokornych łez otarcie.

Na pokładzie rozpacz. Stefano lata od burty to burty wytykając co chwila swojego Kapitano. Andrzej zamilkł. Żałoba trwała aż do kolacji z sushi, kiedy emocje i rozpamiętywania w końcu opadły, ale miniony szermierczy pojedynek porykoszetował w głowach jeszcze na kolejne dni.

11.12.2020, piątek, 13 dzień żeglugi

Pół nocy dość spokojnie (za spokojnie, znaczy za wolno) zeszliśmy nieco na południe baksztagiem lewego halsu, aby od godz. 01:00 polecieć już na powrót „fordzielcem”, z grotem na prawej burcie, aby w ciągu dnia skąpanego w słońcu upper-decku raczył nie zacieniać po południu.

Szczęśliwie wiatr ponownie raczy nas 18 węzłami w rufę, a my z wdzięczności chyżo pomykamy do celu z nim i z falami jak tylko szybko się da. Bęben pralki w rytmie „cza cza” ochoczo mieli nasze okrycia, a my już bez tych okryć zażywamy witaminy D, duuużo witaminy D na upper sun-decku. Przy okazji kończę czytać książkę. Sielanki końca nie widać.

W ramach zajęć pokładowych wyciągamy spinakera na dziób. Ależ on ciężki. Pachnie nowością. Oglądamy, przymierzamy szoty, brasy bloczki. Powinno dać radę. Z pietyzmem chowamy spina z powrotem do worka.

Już wiemy, że zostanie nam dużo mięsa zamrożonego. Oby ktoś mógł z niego skorzystać na Martynice, bo przecież ze sobą tego nie zabierzemy. Błędem aprowizacyjnym było również pakowanie dużej ilości pokrojonego żółtego sera razem. Wyciągnięta duża paczka nie jest przez nas przejadana do momentu aż reszta zaczyna pleśnieć. Na pewno więcej poszło by również puszkowanych napoi gazowanych i słodyczy, których nigdy dużo tu nie mieliśmy.
Żałuję, że zabrakło nam warzyw, gdyż nasze codzienne rybne uczty nabrały by więcej smaków, jak chociażby dzisiejsza na bazie Wahoo z pieca krajanej na dzwonki, a raczej dzwony. Cóż, zabrakło kontroli aprowizacji jako najwyższej formy zaufania. W temacie ryb, to dzisiaj było jedynie jedno szybkie branie z natychmiastowym przynęty zabraniem. Bardzo po niej nie płakaliśmy.

Nasze opustoszałe już siatki ex-warzywno-owocowe, poza cebulą i czosnkiem, okazały się również bezpieczną przechowalnio-suszarnią butów i skarpet. Nie za piękny to widok, ale między nami chłopakami wiele rzeczy akceptujemy.

Tu w końcu pochwała odsalarce (inaczej watermaker, czyli prościej desalinator) się należy. Uruchamiana przeze mnie codziennie rano na max 4 godziny pod generatorem produkowała w tym czasie do 400 litrów. A taka konieczność była bo choć kąpiele nie były codzienne, to z rana w zbiornikach było około 30% wody odsolankowej. Jakoś tak schodziło na 8 chłopa, myślę, że głównie z powody rozrzutnego mycia naczyń, bo nikt już nie biegał z wiadrem aby główne mycie robić w zaburtówce. I nawet piliśmy naszą produkowaną wodę (bądź co bądź również dzięki dieslowi) w postaci kawy (bo jak tu bez kofi majkera dać radę) i herbaty po przegotowaniu. Rozpasanie. Dwa razy uruchomiłem ją na 12V idąc na silniku i choć wolniej kręciła to tyż wodę dawała. Bez awaryjnie, nawet na fali (jej wlot był umieszczony głęboko pod kadłubem). Zapasowy filtr miałem i byłem gotów na czyszczenie założonego, ale potrzeba nie przyszła. Może i dlatego, że nigdy w brudnej marinie nie używałem naszej wspaniałej odsalarki.

Po zachodzie słońca Jerzy puszcza na swojej wachcie Ammy Whitehouse i zachwyca się z Andrzejem czystym, usianym gwiazdami niebem. Dołączam do nich. Prawdziwa uczta dla zmysłów – rozpoznawać gwiazdozbiory przy delikatnych dźwiękach muzyki przeplatanej szumem fal. Pan Księżyc przestał już oświetlać przed nami „Road to Carribean” i pojawia się za naszą rufą późno w nocy lub nad ranem – taki piękny, uśmiechnięty, „turecki”.

Jednym z wniosków dnia dzisiejszego jest również to, że chcąc pozostać dość skrupulatnym kronikarzem, nie mogę pozostawać w tyle za wydarzeniami więcej niż jedna doba, inaczej każdy dzień robi się podobny do poprzedniego i zlewa się w pamięci z pozostałymi.

12.12.2020, sobota, 14 dzień żeglugi

„Szarpnijcie go chłopcy z całych sił,
Szarpnijcie go jeszcze raz,
Niech serca pompują krew do żył,
Ostatni to żagiel nasz.”
Lucjusz Michał Kowalczyk

Na wodzie pojawił się pierwszy pływający plankton, a wśród niego jakaś zamotana sieć przeleciała nam wzdłuż prawej burty, szczęśliwie nie zahaczywszy się ni o nasze śruby napędowe, ni o przynęty wędkowe. Czyżby ten plankton to zwiastun zbliżającego się lądu? Może i tak, gdyż właśnie dzisiaj rozmieniliśmy ostatni tysiąc mil morskich do celu.

Czuję ciśnienie od załogi, że spinaker nie służy tylko do oglądania, choć w bakiście jest bezpieczny jak statki w porcie (choć różnie to bywa), ale przecież nie dlatego buduje się statki, aby w porcie stały. Wieje w okolicach 15 węzłów. No dobra, bierzcie go. Obloczkowaliśmy i olinowaliśmy się dookoła. Przy pierwszej próbie okazało się, że kaptur gaszący spina jest poskręcany i nie idzie go unieść do góry, czyli odpalić spina. Dało radę go odkręcić. „Wahom się”, bo wieje mocne 15 węzłów, ale wiem, że jak nie teraz, to nie wiadomo, czy starczy jeszcze chęci i serc do kolejnych prób bez dokonania tej właśnie. Ponowne ćwiczenia na sucho bez nagrody? Widząc te głodne przygody pary oczów krzyczę – „w górę go”. I poszedł. Piękny, olbrzymi, dostojny Big Blue Blue Bird unosi się nad naszymi dziobami i ciągnie jak żaden inny dotąd. Zaczynamy się go trochę uczyć. Nie mamy spinkaerbomu. Po fordewindzie przechodzimy do baksztagu pracując na brasach. Ściągamy go trochę niżej na szotach. Posłuszny. Z obawą zerkam na naszą rufę i widząc nachodzące szkwały proszę o jego zrzucenie. Przeciągamy ten moment rozkoszując się naszym Big Blue, który w jednej chwili przy szkwalącej zmianie kierunku wiatru zawija się kilka razy wokół sztagu naszego dzielnego foka.
„This is really big shit” podsumował Richard i na kilka minut zniknął w salonie, żywo komentując sytuację ze Stefano, czego wysłuchiwać musiał bidny Josef. Nasz Big Blue sam to się odwinąć nie chce i szarpie się bidulek. Postanawiam mu ulżyć. Uruchamiam silniki i idę 2/3 naprzód z wiatrem. W burzy mózgów kombinujemy na różne sposoby. Sytuacja wydaje się beznadziejna. W końcu ręcznie kręcimy z Andrzejem sztagiem foka, podczas, gdy powracający Richard i Grzegorz naprężają żagiel w dół szotami. Jeszcze jeden obrót, jeszcze jeden „pull”, i bez dorzynania spina (znowu, bez podtekstów) mamy go ponownie w powietrzu w całości wypełnionego wiatrem. Natychmiast luzujemy lewy bras i nasz spin, przy uwijających się na siatce dziobowej Andrzeju i Grzegorzu, w mgnieniu oka jest już bezpieczny pod swoim hood’em. Przybijamy piątki. Good job boys. Uff jak gorąco. Wody. Stawiamy na powrót sprawdzonego foka na motyla. Nieś nas Panie dalej, a my w tym czasie uporządkujemy pokład po ekscesach spinakerowych.

Po weekendzie możemy spodziewać się słabych wiatrów w środku tygodnia. Martwi mnie to bardzo pamiętając, że na 19.12.2020, a więc w sobotę za tydzień powinniśmy schodzić z jachtu. Od dwóch dób robimy już nieco poniżej 150 Mm na dobę, co jeszcze jest akceptowalne, ale przy braku lub słabym wietrze, nie będzie to już możliwe bez silnika lub silników. Może ponownie odpalimy naszego spinakera, jeżeli wyraźnie spadnie poniżej 15 węzłów. Czas pokaże. Teoretycznie mamy jeszcze paliwa na 3 doby na każdy z silników co dało by razem 6 dób. Zobaczymy jak to wyjdzie w praniu. Szkoda, że czas zaczyna nas gonić. W przeciwnym wypadku bym był bardziej spokojny, przyjmując założenie że jak nie wieje, to czekamy i już.

Leniwe popołudnie uświetniła jeszcze wizyta dwóch wahoo (czyli solandry), co o dziwno nie za chyżo na wędkach się uwijały, ale nieco strawionych już kalmarów w pyskach i brzuchach przywlekły ze sobą. Za kalmary podziękowaliśmy, ale już dwie dorodne „Mrs B” uświetniły swą obecnością rybną półeczkę w lodówce.

13.12.2020 niedziela, 15 dzień żeglugi

„Jej Ekscelecja” zarządziła kolejną zmianę czasu. Od dzisiaj pod naszym elektronicznym zegarem okrętowym wisi karteczka „-3”. To odejmowanie godzin jest nam na rękę z punktu widzenia oczekiwanego przez nas ETA (ang. Estimated Time of Arrival).

Nocka dość spokojna, nawet za spokojna z punktu widzenia VMG. Jerzy dojrzał w końcu na naszej lewej burcie, długo przez niego oczekiwany krzyż południa. Poza rozgwieżdżonym niebem, wschodami i zachodami słońca (wczorajszy był spektakularny), od kilku dni na horyzoncie nie ma nic, co szczególnie przykuło by naszą uwagę. Coraz częściej myślę o momencie, w którym będziemy musieli wesprzeć się diesel grotem. „Nie chcem” tego, ale może być, że „muszem” (sic). Może prognozy nie sprawdzą się jednak.
Z każdą połykaną milą jestem wdzięczny przyrodzie, za ten pchający nas do celu pasat. Jak wiele od niego zależy, a mniej od nas. Tyle mu zawdzięczamy. Wystarczy tylko układać się z nim (nie on z nami), po prostu zawrzeć traktat z pasatem.

Szczęście nam wciąż sprzyja. Od rana wiatracja ochoczo rozkręca się do 18 węzłów. Na wachcie Jerzego przechodzimy na prawy hals i wietrzymy genakera. Żwawo ciągnie. Ku naszej radości, lecimy z mocnym VMG 7. Ocierające się o nas deszczowe chmury, niosące nagłe porywy wiatru, o zmiennym kierunku, podnoszą mój niepokój na tyle, że nie mogę już słuchać jak genaker strzela jak z bicza. Litości. Szybko zawijamy genakera i przechodzimy z fokiem „na motyla”. Muszę przyznać, że znacząco podniosła się sprawność załogi w tym zakresie. Wiatr odkręca na wschód i po chwilowym spadku mocy, ponownie gna liczniki do 18 węzłów, a my wraz z nim ponownie osiągamy 7 na VMG.

Od czasu do czasu przegania nas mały „szower”, chłodzący nasze D-witaminowe ciała wystawione na działanie życiodajnych promieni słonecznych. Muszę przyznać, że Andrzej to już prawdziwy Dr Heban. Opowiada mi, że Mahi Mahi to już się kończyły i teraz to będziemy inne ryby łowić. Nie minęła godzina i wraz ze Stefano wyciągają największą Mahi ever. Jej wagę przyrównuję do jednego z baniaków 8 litrowych, które targam regularnie rano. Mamy już tyle ryby gotowej do spożycia, że nie dotykamy innego mięsa. Dzisiaj na lunch prosto z pieca i w przyprawach ledwo wciągnęliśmy jedną z dwóch wahoo wczoraj odłowionych. No a jeszcze Mahi Josefa wykrojone bez ceregieli przez Andrzeja na dwa duże filety. Cała reszta wokół kręgosłupa wróciła do oceanu, a niejeden jeszcze by się z tego pożywił. Ciekawy jestem, czy z rozsądku zrobimy sobie przerwę w łowieniu na jeden dzień lub więcej. A niedużo ich już przecież zostało.

14.12.2020, poniedziałek, 16 dzień żeglugi

Dzisiaj minął miesiąc, TAK dokładnie MIESIĄC od momentu naszego zaokrętowania na „Blue Bird” w Las Palmas. Nikt wtedy nie brał poważnie ewentualności, że aż taką moc czasu spędzimy tu razem. Szczęśliwie załoga, choć tak różna, nie tylko kulturowo i językowo jeszcze nie zalazła sobie nawzajem i mi za bardzo za skórę. Wykazaliśmy naprawdę wiele tolerancji wobec siebie i swoich charakterów. Nierzadko okazuje się bowiem, że po 1 tygodniowym rejsie, nawet w gronie przyjaciół, na małej przestrzeni jachtu mamy już siebie naprawdę dość. Po takim tygodniu konieczna bywa natychmiastowa higiena towarzyska, czyli rozjechanie się do swoich domów. A my wcale nie rozjechaliśmy się po tygodniu. Mało tego, mieszkamy tu blisko razem, bo na Atlantyku nikt nie opuszcza pokładu celem zwiedzania, plażowania, czy wyjścia do knajpy.  Co nas nie zabije, to nas wzmocni, a prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie. W naszym przypadku biedą okazała się kwarantanna w Las Palmas i to ona nas właśnie wzmocniła w postanowieniu, że na przekór wszystkiemu, uda się.

Od rana Andrzej przyjął postanowienie o przerwie w wędkowaniu. Ryby zalegają w naszych lodówkach, a my jesteśmy nimi nieco przejedzeni. Nie będziemy więc na razie ich łowić i kaleczyć jedynie dla sportu. I tyle.

Słyszę, że temperatura w Warszawie i okolicach kręci się wokół zera przy w pełni zachmurzonym niebie. Co innego na naszej gorącej, mobilnej wyspie „Blue Bird”, przyrównywanej przez Josefa do pośpiesznego pociągu. Coś w tym porównaniu jest. No, a jeżeli chodzi o nasze polskie temperatury to cóż, trzeba będzie kominkiem może pocieszyć się w końcu.

Spowszedniały nam już te dni. Chętnie odliczamy mile do końca, a wiatr od samego rana niestety siada poniżej 15 węzłów. Smętnie bujamy się na fali fordewindem z prędkością max. 5 węzłów. Przy tym speed’zie nie wyrobimy oczekiwanych 150 mil na dobę. Perspektywa popychania się silnikiem robi się więc coraz bardziej realna.
Na szczęście po południu przychodzi zmiana i ożywienie na pokładzie. Wiatr odkręca bardziej na południe i tężeje w porywach do 20 węzłów. To pozwala nam na postawienie genakera i prucie około 7 węzłów wzdłuż naszej rhumb line do celu. Może dzięki temu nadrobimy stratę z pierwszej części dnia. Niestety, o godz. 18:00 wiatr spada do około 12 węzłów, co motywuje nas do uruchomienia lewego silnika. I tak mozolnie osiągamy założone VMG 6. Przy wietrze od rufy spadającym do 10 węzłów to i fok nie pracuje, to i zwijamy i rozwijajmy go w razie potrzeby.

Żeglujący przed nami bratni „Blue Ocean” ma dzisiaj dolecieć do swojego pierwszego celu – na Barbados, po czym około 16 grudnia ma zawinąć na Martynikę, czyli jeszcze przed nami.
Ci z nas, którzy zostają na Martynice kilka lub więcej dni, coraz częściej opowiadają, co też to oni nie będą robić i jak sobie dogadzać, aby nacieszyć się w końcu lądowym, karaibskim życiem.

15.12.2020, wtorek, 17 dzień żeglugi

Coraz dłużej zalegamy w wyrkach (kojach znaczy), aby zabić czas. Życie pokładowe toczy się bardzo wolno. Wędki ponownie nie zostały rzucone (jedno nasze kości na wyrka) i wcale nie dlatego, że temperatura wody przekroczyła 29 stopni Celsjusza.

Lewy silnik kręcił 1850 rpm przez całą noc, przepalając około 3,5 litra na godzinę. W słoneczny poranek rozmieniamy 600 mil morskich do celu. Wieje mizerne 12 węzłów. Przy podmuchach do 15 węzłów szukam okazji aby żeglować, ale nie udaje się to na długo. Ponoć ostatnie pięć jachtów ze stawki ARC 2020, które idą przed nami mają jeszcze gorszą sytuację wiatrową. Słaba perspektywa.

Dolewamy po jednym kanistrze do każdego zbiornika paliwa. Zostawiamy sobie jeszcze żelazną rezerwę – dwa kanistry, czyli łącznie około 45 litrów. To tyle, ile powinno wystarczyć nam od biedy do pracy generatora na te ostatnie dni. Z jednej strony mamy oszacowane na styk, że idąc to na jednym, to na drugim silniku, powinniśmy już do samej Martyniki tak się popychać wspomagając żagle, a z drugiej jest jeszcze kwestia generatora, który również pracuje na diesla. Bez generatora po dwóch dobach leżymy energetycznie. Cały czas żeglujemy na autopilocie, co potwornie konsumuje energię z akumulatorów. Poza tym energię tę potrzebujemy również do pracy elektroniki jachtowej, oświetlenia wszelakiego, lodówek, odsalarki, pomp wody, pomp WC, kabestanów, windy kotwicznej. Nawet, aby ręcznie sterować (bez autopilota) potrzebujemy energii do hydrauliki wspomagającej to sterowanie. Jednym słowem jesteśmy na jachcie żaglowym, który po odłączeniu od sieci energetycznej nie jest w stanie funkcjonować bez diesla, który zapewnia nam nie tylko dodatkowy napęd, ale również niezbędną energię.
Swoją drogą to szkoda, że nie mamy tu paneli słonecznych lub/i jachtowej elektrowni wiatrowej.

W porze lunchu Juliusz zabrał się za naprawę opadającego zlewu w kambuzie. Ponad to, po raz drugi wymieniliśmy butlę gazową na kolejną małą. Została nam jeszcze jedna mała w zapasie. Spoko, powinno wystarczyć.

A na lunch Josef w końcu miał okazję przygotować swoje Mahi Mahi (drugą przyrządzoną już solandrę czeka chyba „ryba za burtą”). Jak na nasze ograniczone warunki kulinarne wyszło wybornie – małe cząstki delikatnej rybki w sosiku z czego tam było pod ręką. Mniam. Aby jeszcze dodać do pieca, nie wiem jak, ale z jakiejś śmietanki i resztek gruszki puszkowej Chef Josef ukręcił gelato. Juliusz wraz z Josefem stanową tu najbardziej zgrany team kambuzowy, w przeciwieństwie do Richarda i Stefano. Jak Stefano skosztował gruszkowego gelato, to od razu nabrał ochoty, aby zrobić kolejne, swoje gelato, tym razem z wykorzystaniem osobistego musu jabłkowego. Ciekaw jestem i tego eksperymentu.

Lubię nasze spotkania przy (zastawionym) stole. Możemy wtedy dłużej ze sobą posiedzieć (zwykle bez Stefano i Richarda, którzy mają swój rozkład jedzenia i…preferowany język) i porozmawiać o naszych lądowych sprawach. Szczególnie kolacje mają coś w sobie, kiedy dookoła totalna ciemność, a za rufą szumiący strumień o zmiennej prędkości uciekającej wody (przyśpiesza jak zjeżdżamy z niewidocznej nocą fali) przypomina nam tylko o uciekających milach. Nawet latarką nie ma co świecić po sąsiadach i brzegu dla lepszej orientacji. Nasza knajpa „Blue Bird” to niezależny twór, odporny na zamaseczkowany Świat, a my tu na środku Atlantyku, w lepszej izolacji od covidowego lądu już być nie możemy, choć niedługo zaczniemy się do niego w końcu naocznie zbliżać.

16.12.2020, środa, 18 dzień żeglugi

O północy wachta Juliusz, Josef i Grzegorz dała dwie godziny czadu na genakerze. Jaki miły, choć wczesny początek dnia. Potem niestety zdechło i kuleliśmy na prawej maszynie z grotem tak do przedpołudnia, kiedy to rozmieniliśmy 450 Mm do celu. Bez wiatru przekraczającego 10 węzłów, na jednym silniku przy ekonomicznych 1850 rpm nie jesteśmy w stanie wyciągnąć 6 VMG. Stąd nie mamy już marginesu na spowolnienia i poszukiwania okazji do przyjemnej, leniwej, ale niestety już za wolnej dla nas żeglugi.

Po śniadanku, dla ruchu i ku chwale sportu, spinakera czas powietrzyć było. Wiało stabilne 12 węzłów. Szybko poszedł w górę, bo i szybko go się uczymy. Czysto to on nam jednak nie pracował. Ewidentnie zabrakło nam spinaker-bomu. Nasze VMG niestety ledwo osiągało 5 węzłów. W poczuciu dobrzej wykonanej roboty, po godzinie wietrzenia, spinaker powędrował grzecznie do wora. Jako nagroda miała być kąpiel za rufą przy wyłączonych silnikach, wyrzuconą za rufą cumą, leniwie sunąc na samym grocie. A tu niespodzianka. Wiatr rozkręca się do 15 i nawet więcej węzłów. Genaker myk i już lecimy tylko pod żaglami dając odsapnąć mechanicznym koniom, które za paszę diesla mają – tak bardzo teraz cennego, bo w deficycie. Popołudniowa, szybka żegluga przy pełnym słońcu dała mi większą dawkę optymizmu. Około godziny 15:00 wiatr niestety wraca do 10 węzłów, to i my zrzucamy genakera i przechodzimy do fordewindu, ponownie męcząc prawy silnik, który o godz. 18:00, dla równego zużycia paliwa, zamieniamy na lewy. Z tego powodu, tej nocy będzie nam mniej hałaśliwie w kabinie rufowej prawej, którą od przeszło miesiąca zasiedlam z Grzegorzem.

Kokpit i jego przyległości został wczoraj porządnie wyszorowany. Za dużo było już na nim pamiątek walecznych ryb, jedzenia i nie wiadomo czego tam jeszcze. Czy jeszcze jakaś ryba zdąży go zbrukać? Na pewno nie dzisiaj, bo wędki z przynętami nadal smętnie grzeją się w słońcu, osadzone w obu koszach rufowych.

Stefano nie zrobił żadnego gelato, ale dal mus jabłkowy, z którego Josef zrobił jeszcze lepsze cudo lodowe niż dzień wcześniej. Z kolei na główne danie lunchowe Andrzej z Jerzym podali niby gulasz, a dla mnie smakowało to jak super pikantniutki strogonow. Do tego sałatka na bazie ostatniej ćwiartki kapusty, tak dla ostatniej sałatkowej rozpusty. Przy okazji, w rufowych siatkach warzywnych, bo owoców tam już dawno nie ma, pozostała 1 (słownie: jedna) cebula, a reszta to czosnek. Powoli zaczynamy wyć do lądu, to i może czosnek się dobrze wkomponuje w taki klimat.

InReach’owe przekazy o wsparciu i tęsknocie pod różnymi adresami nabierają na sile. Nic dziwnego, tyle dni na oceanie poza domem mocno daje się nam już we znaki. Końcówka dłuży się. Dobrze, że już bliżej niż dalej i ta świadomość podtrzymuje nas na duchu. Niektórzy z nas poszli nawet dalej. Za pośrednictwem swoich Pań, Josef z Jerzym kupili już sobie bilety powrotne na poniedziałek 21 grudnia – na razie tylko na odcinku z Paryża do Krakowa.

17.12.2020, czwartek, 19 dzień żeglugi

Bardzo gorąca noc za nami. Jakowyś ląd musi niechybnie być coraz bliżej. Wstaję kontrolnie o północy i widzę jak na silniku i żaglach lecimy 8-9 węzłów. Łoł. Wieje mocne 18 węzłów z rufy. Wyłączamy więc silnik i nadal utrzymujemy zadowalające 7 węzłów. Wprawdzie rano wiatr kręci się już w okolicach 16stki, ale nadal wystarcza to nam, aby pomykać tylko pod żaglami poczciwe 6 na VMG. To oddala ode mnie widmo porażki związane z przepaleniem całych zapasów diesla.
Dodatkowo ocean uraczył nas słoneczną powtórką z wczoraj. Rozmieniwszy 300 Mm do celu, wygrzewamy się na upper sun-decku. W temacie dbałości o opaleniznę, to jedynie Jozef ze Stefano pozostają synami młynarza. Z pewną taką nieśmiałością, ale po dwóch dniach przerwy Andrzej zarzuca obie wędki.

Dzisiaj wieje rewelacyjnie. Po kilku ostatnich dniach zmiennych warunków pogodowych wypracowaliśmy najefektywniejsze dla nas techniki żeglugi. W słabych warunkach wiatrowych, doskonale sprawdziła nam się metoda przemieszczania się na jednym silniku i grocie pracującym na przeciwnej burcie. W takim układzie oba lepiej kompensowały się, dzięki czemu płetwy sterowe miały mniej pracy przy utrzymaniu założonego konta do wiatru (zwykle 180 stopni), a co za tym idzie, prędkość naszego ruchu w założonym kierunku była większa. Im silniejszy wiatr, tym chwilowe spalanie silnika, przy stałych obrotach około 1860 na minutę było mniejsze. Wahało się ono od 3.3 do 4.2 litrów na godzinę. Przy wietrze od rufy przekraczającym 12 węzłów, nadal wspomagając się silnikiem, dokładaliśmy foka, gdyż dopiero wtedy miał szansę zapracować, zamiast łopotać, zasłaniać bezużytecznie horyzont i irytować. Od 14 węzłów w górę szliśmy już tylko na żaglach – w zależności od kierunku wiatru w baksztagu z genakerem, lub w fordewindzie z fokiem „na motyla”. Przy pokonywanych przez nas odległościach praktyczny parametr VMG nabrał kluczowego dla nas znaczenia. Prąd morski osiągał do 1 węzła szybkości i płynął w różnych kierunkach. Tak czy inaczej w zasadzie był dla nas pomijalny, aczkolwiek było miło jak tylko dostawaliśmy od niego ten dodatkowy węzeł w rufę.

Popołudnie spędziliśmy przy „Inferno” z Tom’em Hanks. Sponsorem kina wieczoru był Josef, a my wciąż pomykaliśmy pod genakerem mocne 7-8 VMG. Szczerze powiedziawszy pogodziłem się już z motosailingiem na ostatnie dni, a tu taka miła niespodzianka. Na noc zwijamy genakera, zwłaszcza, że deszcze niespokojne czaiły się po okolicy i przyszły ze 3 razy w nocy z podmuchami do 25 węzłów.

Z tymi zarzuconymi wędkami to Andrzej doigrał się. Przed zachodem słońca podwójne branie i przy aplauzie załogi wraz z Josefem wyciągają dwie piękne Machi Machi. I po co było tak pokład pucować. Jakby atrakcji było mało, to w końcu, po przeszło tygodniu, najpierw na AIS, a potem w realu, zobaczyliśmy towarzysza na oceanie – tankowiec przechodzący nam za rufą w kierunku południowo-wschodnim. Jakiś pierwiastek cywilizacji po wielu dniach samotności.

W dniu dzisiejszym dwa covid-incydenty zaburzyły mój wewnętrzy spokój. Josef uprał swoje dwa gębofony szykując się na spotkanie z Matką Terrą. Maseczki suszące się na relingach rufowych wywołały u mnie odruch obrzydzenia. Odbieram również informację o tzw. narodowej kwarantannie w Polsce w dniach 28.12.2020-17.01.2021, a dla powracających w tym czasie z zagranicy – 10 dni kwarantanny. A my tu zdrowi, w harmonii z naturą i pełnej izolacji od Świata, pędzimy na zderzenie z tą przykrą rzeczywistością. I do czego nam tak spieszno zatem?

18.12.2020, piątek, 20 dzień żeglugi

Całą noc i od rana pędzimy z prędkością 7 węzłów baksztagiem prawego halsu prosto do celu, czyli na Martynikę. Zabrakło nam 120 Mm, aby na godzinę 12:00 w południe czasu lokalnego zdążyć dzisiaj na linię mety w Rodney Bay na St. Lucia. Oby wiatr nas nie opuszczał, to będziemy w Le Marin nawet i na jutro rano, a nie w południe. Wprawdzie nie widzę dokładnej mapy na chart ploterze na podejście do mariny, ale mamy locję i moje wielokrotne już tam wejścia za sobą. Damy radę.

Do Barbadosu mamy już mniej więcej tyle, co na Martynikę. Może jakimś cudem zobaczymy w nocy chociaż jego poświatę na naszej lewej burcie.

Nasza prawa dziobówka-WC-skipówka zamieniła się w prawdziwy kontener na śmieci o odpowiedniej objętości i zapachu. Będzie co wynosić. Póki co, to ja tam wszystko wnosiłem.

Prawdopodobnie po raz ostatni Juliusz mierzy nam wszystkim temperaturę. Teraz to już chyba dla sportu, bo nie zamierzamy wchodzić na St. Lucia, aby ktokolwiek oglądał zgromadzone przez niego naciągane cyferki w ciągu 20 dni. Andrzej już nie łapie ryb. Przejadły się nam, a poza tym tyle tego mięsa zalega jeszcze w zamrażarce.

Dla spokojności sprawdzam poziom oleju w silnikach i przekładniach, a także jakość tego oleju w samych przekładniach. Nie budzą wątpliwości. Ponad to przekazuję do Tomka, który jutro wieczorem ma przejmować jacht listę drobnych napraw, które wymagane będą na jutro, a wśród nich dwie najważniejsze: wymianę przetartej  topenanty i pierwszego refa grota.

Pod wieczór po raz ostatni dajemy wykazać się genakerowi. Skrzętnie zwijamy go po zachodzie słońca. Nie tylko zapas paliwa chcę dowieźć do celu, ale i wszystkie całe żagle. Kładę się spać ze spokojem. Idzie dobrze. W Le Marin będziemy prawdopodobnie wcześnie rano.

19.12.2020, sobota, 21 (ostatni) dzień żeglugi

Czując szybko zbliżający się ląd nie mogłem spokojnie spać. Mój dzień zaczął się więc o godz. 03:00 rano, kiedy to widzieliśmy już światła Martyniki i łunę od St. Lucia odbijającą się od chmur. Ponoć pierwszym, który zobaczył ląd był Josef. Kanonada smsów zaczęła grać z każdego zakątka jachtu. Załoga nie powstrzymała się również od nawiązania natychmiastowego kontaktu telefonicznego z bliskimi. Ja również ze słuchawki usłyszałem wzruszające słowa.

Jako, że nie udało mi się uruchomić dokładnych map na ploterze, podchodziliśmy do Le Marin bezpiecznie, szerokim łukiem i na pierwszych bojach podejściowych z locją w ręku, udało się nam być dokładnie o wschodzie słońca. Wtedy to właśnie zobaczyliśmy ile sieci jest rozstawianych dokładnie na podejściu. Dzwonię z meldunkiem do „Januszów”, a oni proszą nas o pożyczenie dinghy. Cóż, stajemy w dryfie i próbujemy go odpalić. Niestety odmawia posłuszeństwa, więc holujemy go przy burcie aż do samej mariny.

Wejście do zatoki było piękne, jak dla nas „Bohaterów” przystało, a „We are The Champions” w duszy zgrało. Wszyscy wyszli na pokład, aby podziwiać jak wstające słońce mieni się kolorami na chmurach. Wielkie wrażenie zrobiła również na załodze liczba jachtów na kotwicowiskach otaczających tor podejściowy. Przy stacji paliw stajemy jako drugi jacht o godz. 07:00. W oczekiwaniu na otwarcie jemy śniadanie – po raz ostatni razem. Dość uroczyście polewamy również małe bąbelki, gratulując sobie nawzajem udanego rejsu. Tankowanie i samo-odprawę (wymaga jednostronnej rejestracji na komputerze) na stacji paliw zakończyliśmy o godz. 08:30 i przestawiliśmy jacht do mariny. Marinowy pyta nas skąd płyniemy. Odpowiadam mu z dumą, że z Wysp Kanaryjskich. Udało się. Zrobiliśmy to. Przepłynęliśmy Atlantyk !!! Teraz dotarło to do nas.

Część załogi rzuciła się do kupowania biletów powrotnych do kraju. W euforii życia lądowego, nie było komu sprzątać po śniadaniu i doprowadzać jacht do stanu zdania. Przed południem na jacht radośnie wkroczył Janusz z Tomkiem, a zaraz po nich ekipa sprzątająca. Przenieśliśmy się więc z bambetlami do marinowej knajpy – naszej nowej tymczasowej bazy. Przy piwie i lunch’u, Richard jako „przedstawiciel” British Yachting Association, pozwolił sobie na małe podsumowanie, odnosząc się również osobiście do niektórych postaci. Nie omieszkałem również i ja podziękować i rozdać wypasione opinie z rejsu – 3 200 Mm w czasie 480 godzin. Grzegorz z Andrzejem usiedzieć nie mogli i wyrwali z buta na zwiady, wracając z naciętym kokosem do popróbowania mleczka z niego. Po południu już wszyscy poza mną i Richardem (Stefano oderwał się od rzeczywistości) pojechali na plażę St. Anne. A ja miło spędziłem resztę popołudnia, gaworząc z Januszem i Tomkiem przy przekąseczkach i „Bam”-pifku. Przyznałem im, że dla mnie była to żeglarska przygoda życia i już umówiliśmy się na za rok.

Tomek z ekipą sprzątającą i częściowo nową załogą Czechów na wieczór doprowadził w końcu jacht do używalności. Po 5 tygodniach było co czyścić oraz ponaprawiać, a ja z Januszem dotarliśmy na lotnisko na godzinę 18:00. Tu spotkałem również Grzegorza i Andrzeja, z którymi wspólnie polecieliśmy do Paryża. Dalej Grzegorz obrał kurs na Kraków, a my na Warszawę.

20.12.2020, niedziela, lotnisko CDG w Paryżu
Epílogos.

[Aktorzy kłaniają się publiczności a autor nim wszystkim]

W drodze powrotnej (już niestety lotniczej) rozmyślałem o minionych pięciu tygodniach na „Blue Bird”.
Z perspektywy czasu była to mega, choć wyboista, ale pouczająca przygoda pod wieloma aspektami, w tym przede wszystkim międzyludzkim, organizacyjnym, żeglarskim. Kwintesencja tego, że podróże kształcą. Takie Prawdziwe doświadczenie życiowe. Aż dziw bierze, że wytrzymaliśmy ze sobą bez większego szwanku na ciele i umyśle „pod jednym bomem” aż tak długo. Znaczy można jeszcze dłużej. Nie przypuszczałem również, że w covidowym roku będę mieć okazję aż 3 razy być na Karaibach, z czego dwa razy Martynice. Po raz pierwszy natomiast nie przyleciałem tu samolotem.

Jedyna szkoda to, że nie dane nam było zabrać się z całą brygadą ARC 2020 zgodnie z planem czyli 22.11.2020. Po tygodniu, który kwarantannowo czekaliśmy na swoje wypłynięcie aż do 29.11.2020 kiedy to sytuacja wiatrowa na tyle się pogorszyła, że nie mogliśmy już jak nasi poprzednicy polecieć w świeżych podmuchach wiatru od razu na południowy zachód, a na południe, pod same Capo Verde. To znacząco wydłużyło naszą trasę i wydłużyło całkowity czas przeprawy aż na niespełna 3 tygodnie i w efekcie nie zmieściliśmy się w niezmienionym deadline na mecie.

Siedzę zarośnięty i spalony jak kosmita na terminalu odlotów CDG w Paryżu, czytam wstecz me zapiski i sam nie wierzę, że to naprawdę się zdarzyło, ze szczęśliwym finałem dopiero po 5 tygodniach. Szmat czasu pełnego zdarzeń, który tak szybko przeleciał. Rad jestem, że trafiłem z tym pod strzechy, a to budujące jest dla mnie i motywujące na przyszłość. Wielkie dzięki.

Dziękuję oczywiście załodze „Blue Bird” i armatorowi Januszowi, bez których nasz „szip”, a my wraz z nim, ostatecznie dotarliśmy cali i zdrowi na drugi brzeg. Dziękuję też rozbudowanej familji i rzeszy oficjalnych i zakamuflowanych obserwatorów, którzy może jak i ja pełni wątpliwości, to jednak podtrzymywali na duchu, również w tych najtrudniejszych chwilach i do końca ściskali za nas kciuki i co tam mieli pod ręką. W końcu dziękuję najbliższej rodzince – Kasi i Bartkowi, że to wszystko w samotności wytrzymali oraz ze zrozumieniem moich potrzeb nie ściągnęli z powrotem wbrew mojej upartej woli do domu, szczególne ze środka Wielkiej Wody.

Było pięknie, epicko, nadzwyczajnie, warte poświęceń. Do zobaczenia już niespełna za rok na ARC 2021, no a jakże by inaczej.

Stopy Wody,
Tomasz Bednarczyk

[Kurtyna]

Ty też możesz popłynąć w ARC. Więcej informacji znajdziesz tutaj>>
Inne blogi z ARC znajdziesz tutaj>>

Pro-Skippers Group Sp. z o.o.

ul. Płochocińska 140 A
03-044 Warszawa

+48 22 243 09 00
info@pro-skippers.com

www.pro-skippers.com