„Oh God, Thy ocean is so big, and my boat is so small”  – mariner’s prayer.

Drogi Czytelniku, przed Tobą opowieść o zwykłych ludziach, takich może jak Ty, również o zwykłych aczkolwiek nieprzeciętnych żeglarzach, którzy postanowili zrealizować swój sen – przepłynąć pod żaglami Atlantyk. Na swojej małej łódce wypłynęli w nieznane, na spotkanie z przyrodą, często kapryśną, nieprzewidywalną, nie po to, aby z nią walczyć (broń Boże pokonać), ale aby układać się z nią na jej zasadach. Zatańczyli jak Atlantyk poprowadził. Wystawili na Wielką Próbę, nie tylko swoje umiejętności żeglarskie, ale przede wszystkim swoją Wielką Wolę w realizacji marzeń. Jak wiele nie dospali nocy, jak wiele walczyli ze sobą i chorobą morską, jak wiele doświadczyli niewygody miotani falami, to już oni sami wiedzą. Nie narzekali. Zacisnęli zęby. Jak oddali cumy, to już nie było drogi powrotnej. To był 1-way ticket. Dopingowani przez wielu stęsknionych na brzegu musieli dopłynąć i dopłynęli.

21.11.2021, niedziela
No nie mogłem spokojnie spać. Dzisiaj D-day. 

Jak sobie obiecałem, wybiegłem już o godz. 0600 na godzinkę na stare miasto (w lewo od mariny). Po drodze spotkałem trochę dogorywających imprezowiczów w drodze do domu lub planujących tę drogę. Wyślizgany bruk pięknie mieni się w lampach ulicznych. Z drugiej strony pomyślałem – czy to mądre ryzykować w takim dniu, że potknę się i poharatam albo jakiś zbir mnie za rogiem napadnie? I co wtedy z naszym startem? Znaczy powinienem z łóżka nie wychodzić i dbać o siebie – „safety first”. Trzeba jeszcze zwrócić uwagę na nocne godziny zamknięcia 0000-0700 publicznych bramek. Źle trafisz, a ja tak miałem dzisiaj i wczoraj, to dym… lecisz dookoła. Cały i zdrowy jeszcze po ciemku wracam na pokład. Załoga powoli wstaje.


Poza mną, wracający do Polski (a więcej bez Maćka, który wraca do Kanady), wykupili już bilety powrotne na 18.12.2021, planując na miejscu kilka dni luzu po karaibsku. Po kilku dniach obserwacji cen biletów linii lotniczej Air France i w końcu po przejściu przez nas testów na obecność Covid-19 i ja decyduję się na zakup biletów z wylotem z Martyniki, ale na 15.12.2021. Termin ten wypadał korzystniej cenowo. Zakładam z małym zapasem trzy tygodnie na Atlantyku, a więc 12.12.2021 na St. Lucia. Zgodnie z umową czarterową, po dopłynięciu do St. Lucia mamy 3 dni na podstawienie jachtu na Martynikę, jednak nie później niż na 18.12.2021. Przy braku innych nieprzewidzianych niespodzianek, terminarz ten trzyma się logicznej całości.

Zakup biletu w obie strony był tańszy niż w jedną, więc z przymusu wybieram datę powrotu z Warszawy na Martynikę na dzień 24.01.2022. Mam świadomość, że i tak nie wykorzystam tej części podróży. Bez dodatkowych zniżek za punkty cena takiego biletu w obie strony wyniosła 2 400 PLN. Przy takim kupowaniu z „zapasem na stratę”, trzeba pamiętać o zasadzie, że aby wykorzystać drugą część drogi, trzeba wykorzystać pierwszą (zaliczyć odprawę biletową).

Jeszcze dla spokoju sprawdzam poziom i stan czystości oleju w przekładniach („no budyń”) i w silniku. Myjemy pokład. Obrósł trochę przez miniony tydzień. O Boże, to już tydzień w Las Palmas minął. Wystarczy. Załoga je śniadanie w knajpie na brzegu. Ja nie mogę oderwać się od jachtu, jem na pokładzie. Nadganiam z pisaniem bloga. Jeszcze po południu będzie wystarczający zasięg sieci komórkowej, aby opublikować sobotnią relację na Facebook.

Rejestruję załogę na St. Lucia na nowym portalu:
https://sailclear.com
Ma to uprościć formalności na miejscu, zwłaszcza w dobie Covidu.

Po rozliczeniu się ze wszystkimi Skarbnik Bartek obwieszcza koniec kasy jachtowej. Od naszego przyjazdu do momentu startu, a więc przez tydzień poszło po 800 EUR na głowę ze wspólnej kasy jachtowej. Szacuję, że 200 EUR z tego to jedzenie poza jachtem, finansowane w większej części właśnie z kasy jachtowej.


Przy dźwiękach trąbek wszelakich i aplauzie zgromadzonej na obu falochronach widowni o godz. 1045 wychodzimy gęsiego z mariny. Procedura startowa odbywa się na czas. Pierwszy sygnał ostrzegawczy o godz. 1220. Wieje około 12w z SSE. Żeglujemy lewym halsem wzdłuż linii startowej, aby na sygnał startu o godz. 1230 przejść przy statku Komisji Regatowej (statek hiszpańskiej marynarki wojennej) na prawy hals.  Bardzo udany ten nasz start – na czystej pozycji w czubie. 5 minut po naszej grupie (cruising mono i multihull) startuje „carbonowa” grupa „Racing”, która chwilę potem szybko oddala się od stawki. Po początkowych dwóch zwrotach (ciasno było), idziemy dłuższym halsem na wschód, po czym przechodzimy na korzystniejszy lewy hals pod wyspę. Kiedy wiatr siada poniżej 6 węzłów mamy już dość tego halsowania i o godz. 1630 zrzucamy fotka i przy obrotach 1800 rpm jedziemy na diesel grocie 6w. Inni, szczególnie katamarany, również odpalają diesel groty i kanonada idzie na silnikach wzdłuż Gran Canaria. Jedynie klasa Racing idzie pod żaglami swoimi ścieżkami z prędkością osiągającą niemal prędkość wiatru u nas.  Pewnie nie mają tak wydajnych silników jak my „cruiserzy”, no i tyle zapasu paliwa.

Według prognoz pogody pierwsze „trade winds” z kierunku NE powinniśmy łapać w odległości około 400 Mm od nas w kierunku na Capo Verde. Z obecną prędkością 6,5w (przy obrotach 1 800 rpm) dystans 400 Mm przebędziemy po około 60 godzinach i spalimy w tym czasie około 420 litrów (60 godzin x 3,5 litra na godzinę x 2 silniki). To tyle, ile wyniosła nasza ostania kanistrowa dolewka diesla. Przy Gran Canaria, dopiero w nocy od najbliższego wtorku na środę mają być sprzyjające warunki na wyjście pod żaglami – konkretniejszy wiatr z NNE. Ale przecież nie będziemy tu stać i czekać w Las Palmas. Płyniemy więc na silnikach.


Idąc wzdłuż Gran Canaria wyprzedzamy kolejne jachty pod żaglami. Niektóre lekkie idą dość szybko w przechyle przy wietrze 6w. Jestem pełen podziwu dla ich prędkości i cierpliwości skipperów. Znają przecież prognozy.

Jedynie szybcy wyjadacze, jak znany nam szybki katamaran „Addictive Sailing” jest „out of the box”. Po przejściu wschodniego wybrzeża Gran Canaria wcale nie kieruje się jak większość na Capo Verde, ale idzie na zachód w kierunku schodzącego na południe niżu. Aby nie załapać się na „mordewind”, spodziewamy się, że może kombinuje, aby minąć ten niż od północy i dzięki temu pożeglować szybko w wiatrem. Po zachodzie słońca widzimy go jeszcze na AIS. Jego prędkość kręci się w okolicach 8w. To nie może być zasługa tylko silnika. Naprawdę mocny gracz. Zapewne więcej wyczytamy już po zakończeniu ARC 2021 z historii YB trackera. Ci pod zasięgiem „terestialnego” Internetu mogą to obserwować na bieżąco.

Tu przypomniałem sobie historię jednego jachtu z ARC+, opowiadaną na skipper’s brefing, którego skipper zadecydował popłynąć bardzo blisko afrykańskiego brzegu, wykorzystując lokalny wąski korytarz wiatrowy. Pomimo dłuższej trasy dopłynął pierwszy do Mondelo.

Po kolacji utrzymuje się „mordewind”. Bez sensu, aby grot nam klekotał i szarpał się całą noc. Szkoda naszego spokoju i sprzętu. Zrzucamy grota i odkładamy się na maszynie na kurs 230 st. Nie za mocno pod afrykański brzeg, aby jednak nie oddalać się od karaibskiego celu, ale i nie za bardzo na zachód, aby szybciej złapać wschodnie wiatry. Dobrze na naszym AIS widzieć grupę innych uczestników, która robi to samo. Jednak liczba obserwowanych przez nas w ten sposób naszych towarzyszy podróży spada z każdą godziną. Stawka się rozpływa i tracimy niektórych z naszego zasięgu. YB Trackera nie widzimy na bieżąco, nie ta szybkość Internetu.

Na lunch Paweł zaserwował ucztę rybną o nazwie Caldeirada de peixe – portugalską zupę pełną ryb, muszli, krewetek i warzyw. Pyszności, choć ożywione dary Oceanu jeszcze te zakupione, nie prosto z wędki zdjęte.


Podczas kolacji wrzuciliśmy też utajnione losy do depozytu skippera. Bez umawiania się na żadną wygraną, każdy z nas zgadywał, o której godzinie i którego dnia przekroczymy linię mety w Rodney Bay. Kto był najbliżej prawdy okaże się na St. Lucia.

Na 16 VHF wciąż słychać jakieś wywołania lub konwersacje. Z anglojęzycznej korespondencji dowiedzieliśmy się, że jeden z naszych sąsiadów złowił już swoje Mahi Mahi. Nie przyzwyczajony jestem do takiego ruchu na radio na Atlantyku. Płynąc solo rok temu przyzwyczaiłem się do radiowego „dead calm”, podobnie jak teraz na wodzie.

22.11.2021, poniedziałek
Noc minęła spokojnie. Nie dałbym jednak rady spać w mojej rufowej, przy pracującym całą noc silniku bez korków do uszu. Wybieram mniejsze zło i godzę się na dyskomfort korkowy – nie lubię obcych ciał w uszach.

Janusz nie śpi już na górze w gołębniku, ale przenosi się na noc do kokpitu. Mimo niemal braku wiatru, a ten zmienia się w granicach 3-6w z kierunków SW, jest chłodniej niż w Las Palmas. Nocne wachty zakładają kurtki i czapki no i oczywiście pasy bezpieczeństwa na siebie. Tak więc kolejną noc, a naszą pierwszą na Atlantyku, spędzam sam w kabinie z przerwami na moje nocne „prestidigiwizytacje” wacht. Janusz potwierdza, że będzie się trzymać postanowienia spania przy jak największej ilości świeżego powietrza, a więc poza kabiną.

Mglisty, słabo-wiatrowy poranek i choć na AIS jest jeszcze kilkanaście jednostek wokół nas, o poranku widzimy tylko jedną – „Chione” w odległości około 3,3 Mm i namiarze około 30 st. na lewo od naszego dziobu. Morze, a w zasadzie Ocean, gładkie jak stół (a stary rybak na kei…no wiecie) to i choroby morskiej u nikogo nie było. Dziarsko „motosailingujemy” dalej na 230 st.


W czasie śniadania wychodzi słoneczko. Nocna wachta Pawłów relacjonuje, że w nocy na radiu VHF było słychać „PAN PAN” i wodne akcje z silnym światłem hiszpańskiego SAR w związku z pojawieniem się afrykańskich uchodźców na wodzie. Wszystko po naszej lewej burcie, czyli na wschód, gdzie „musi być jakaś cywilizacja”. To jak zachowalibyście się widząc ledwo dryfującą łódź uchodźców z Afryki proszących o pomoc?

Wprowadzamy poranne „protocols” czyli „daily rutines”. Wachta zostaje przeszkolona z odpompowania „waste tanków”, odpompowania zęz, uzupełnienia zapasów wody (odsalarka). Sam testuję naszego pokładowego IridiumGO maila. Trzeba uważać, aby przychodzące i wychodzące maile były tylko tekstowe (nawet bez grafik typu logo w stopce), bo transfer jest bardzo niski i często ściągnięcie większych maili kończy się fiaskiem. Nawiązałem nawet „handshake” z żoną mą. O ile wychodzące i przychodzące maile oraz wychodzące SMSy mamy bez ograniczeń w abonamencie IridiumGO, to już przychodzące SMSy z brzegu będą kosztować nadawcę w okolicach 5 zł od sztuki (sic).

Chłopaki zarzucili wędki no i…. czekamy. Jakieś drobne ptaszyny kręcą się dookoła naszej mobilnej wyspy.

Darek z Bartkiem wzięli się za edukację obsługi sekstantu. Zadanie na dzisiaj – zmierzyć wysokość kątową Słońca.


W dłonie poszły:
„Astro Navigation Handbook” by Melanie Bartlett, roku wydania 2009, RYA
„Tablice nawigacyjne” TN-89, Polska Rzeczpospolita Ludowa, Biuro Hydrograficzne Marynarki Wojennej, Gdynia. rok wydania ….1985
Na godzinę 1230 zmierzyliśmy kąt pionowy 40 st 50 min. wysokości Słońca nad horyzontem.
Bartek nanosi nasza pozycję na mapę na godz. 1200:
N 26 st 16 min
W 16 st. 34 min


Na chwilę obecną bezruch zdaje się najbardziej dokuczać Gregorowi. Krąży na zewnątrz dookoła salonu, zaliczając dzienny limit kroków. Bartek również twierdzi, że się rusza. Ćwiczy jakieś „deski” i podobne. Ja na razie ćwiczę siłę woli – kiedy i jak mam zacząć? Na razie pozostaję leniwy ruchowo. Mam nadzieję zacząć kiedy porwą nas ze sobą „fair winds” i przez to zdejmą ze mnie część ciśnienia związanego z przebiegiem naszej morskiej podróży.

Jeszcze przed zachodem słońca dolewamy 160 litrów paliwa (po 80 litrów na jeden silnik) z naszych kanistrowych zapasów. Przelewania dokonujemy przy użyciu prostej ręcznej pompki skonstruowanej na zasadzie zassania naczyń połączonych. Na końcu rurki przelewowej naszej pompki znajduje się coś na zasadzie grzechotki zbudowanej z aluminiowej tuby i pierścienia wokół niej. Potrząsanie takim zestawem zanurzonym w kanistrze wywołuje rytmiczne ruchy pierścienia wzdłuż tuby („skojarzenia to przekleństwo”) i zassanie paliwa w kierunku przeciwnego końca plastikowej rurki włożonej do wlewu paliwa głównego zbiornika, a w efekcie przelanie zawartości paliwa z kanistra do zbiornika docelowego. Jeden z pustych już kanistrów ześlizgnął się z pokładu i wypadł za burtę, ale straty nie było. Na szczęście „przykleił” się do pawęży na powrotnej strudze wody w miejscu gdzie wypadł. Wyciągamy jeszcze dwa pełne kanistry na pokład z kabiny dziobowej prawej i chowamy tam właśnie opróżnione. W ten sposób możemy już „zasypywać” dziobową prawą naszymi śmieciami. Pierwszy plastikowy wór już tam leci.

Na dobranoc oglądamy „Na rałszu” – nagradzany i nominowany na międzynarodowych festiwalach filmowych. Sami również nagradzamy się na co dzień jednym winem do lunchu, jednym winem do kolacji (na załogę oczywiście), a ten i tamten pociągnie jeszcze sobie pifko w ciągu dnia. Póki co zagrożeń nie widzę.

Piszę bloga, przebieram filmy z sezonu 2021 oraz na bieżąco filmy z naszego ARC. Dużo tego materiału, ale mam dużo czasu, aby się tym zająć. Odcięty od Internetu nie mam innych spraw biurowych.

23.11.2021, wtorek
„Dopojony” dieslem transatlantyk „Blue Bird” wciąż ochoczo niesie nas kursem 230 st mocą swoich 2×80 konnych silników.

O wschodzie słońca na kursie widzimy szpaler pomarańczowych, kulistych boi rozciągniętych od wschodu na zachód. Wygląda jak sieci. Prawdopodobnie zarzucone są głęboko, ale na „wsjakij słuciaj” próbujemy je ominąć od wschodu. Pojawiają się jednak kolejne i kolejne. Po około 20 minutach dajemy za wygraną – wracamy na kurs 230 st i przechodzimy „across” na małych obrotach pilnie obserwując wodę od dziobu. Ja tam żadnych sieci nie dojrzałem. Obroty ponownie na 1810 rpm i lecim na Capo.

Zaczęło w końcu mizerne 4 węzły powiewać od rufy. To jeszcze za mało na naszą kolubrynę, aby żagle stawiać (ciągle mamy wiatr pozorny z dziobu), ale pozwoliło na wzrost naszej prędkości do 6,5w, zwłaszcza, że od rufy zaczęła również budować się lekka popychająca fala. Wczoraj takie fale dostawaliśmy w prawą burtę (od niżu na NW od nas) powodując lekki choć już nieprzyjemny rozkołys.

Wstaje Darek i zauważa stadko delfinów. Cmoka, klaszcze, wykrzykuje do nich, a te pchają się przed nasz dziób. I kolejne i kolejne. Darek zdaje się śpiewająco rozmawiać z nimi. Ku uciesze zgromadzonej gawiedzi.  Ochoczo skaczą przed dziobem. Są nieco mniejsze, czarniejsze, żywsze i chętniejsze do skocznych pokazów od ich chorwackich wypasionych, jakby leniwszych braci.


Staramy się ograniczać ilość i „zapachowość śmieci”, które przechowujemy na pokładzie. Te organiczne idą od razu za burtę. Te bardziej zapachowe jak np. puszki po rybach (wciąż brak świeżych), opłukujemy wodę zanim trafią do kosza. Nasze wytwory cywilizacji przechowujemy w kabinie prawej dziobowej. Lewa dziobowa to kabina a(r)matorska. Nie dotykać.

Po bogatej Januszowej jajecznicy załoga coraz liczniej wyleguje się w gołębniku. Skoro wieje od rufy, to i cieplej od razu. Rozkręcają się rozmowy o życiu, o nas, o niczym i o „dupie marynie”.  I nawet muzyczka ino ino  – stare dobre polskie przeboje na falach Atlantyku – „Niepłaczewki” i temu podobne. Może nie jedna Ewka, a może i Kaśka jednak płacze za nami. Taką mam przynajmniej nadzieję.


Liczba AISowych towarzyszy na naszym B&G ploterze zmalała, a ci co pozostali przeszli bardziej na wschód licząc, że szybciej dostaną się do strefy mocniejszych wiatrów. Nadal widać również tankowce idące na północ i południe bliżej Afryki.

W print screen’ie jaki otrzymuję od Kasi (ledwo przeszedł w częściach przez naszego IridumGo) wynika, że w tym silnikowym rajdzie na razie idziemy równo z innymi w drugiej linii. Większość jachtów po naszej prawej burcie. Minionej nocy część jakby przechodziła na naszą lewą burtę, bliżej afrykańskiego brzegu – jakby szukała wcześniej upragnionego wiatru. Jutro jak zejdziemy jeszcze niżej spodziewamy się go więcej na tyle, że w końcu może odpalimy żagle. Potem prognozy pokazują ponownie dziurę wiatrową nieco na zachód Capo Verde. Nie wygląda to jak na razie nazbyt optymistycznie, sugerując przejść bardzo blisko Capo i potem jeszcze bardziej na SW. To ten niż kręcący wiatrem w prawo zszedł na tyle nisko, że zaburzył chwilowo cyrkulację naszych wschodnich „trade winds”. Ten właśnie niż mógł okazać się mega-sprzymierzeńcem „Saling Addictive”, który poszedł „górą”. Czas pokaże jak z tą pogodą będzie. Może będzie jednak lepiej.

Po IrydiumGo schodzą imieninowe życzenia do Janusza, a my mamy pierwsze branie na wędkę. Poszła żyłka w mgnieniu oka. Hamulec był zbyt mocno zablokowany, a i łowiliśmy na „pół-kija”, czyli bez górnej części wędki. Mocne szarpnięcie morskiego monstera, jeszcze kilka jego skoków na pożegnanie i tyle go widzieliśmy. Póki co wędka „starboard’owa” wyłączona z łowienia. Teraz przynajmniej wiemy, że maćkowe, kanadyjskie żółto-zielone „lures” na Mahi Mahi działają. Druga, kompletna wędka na lewej burcie nadal na straży czeka na swoje branie….

Po powrocie z Chorwacji, zbladłem przez ostatni miesiąc jak blada twarz. Wstyd jak beret. Jak mogłem do tego dopuścić. Czytając „Against the Sea – Great Adventure Stories” nabieram nie tylko klimatu, ale i słonecznego brązu na pokładzie dziobowym. Chwilowo to bardziej czerwień niż brąz, ale od tego zawsze zaczynam.


Po południu wieje stabilne 6W z NE. Stawiamy genakera. Dodaje nam jakieś 1-1,5w na prędkości. Razem z dieslami „knocimy” teraz nie mniej jak 7w. W nocy ma się rozwiać ponoć do 15w i więcej. Do wieczora planuję dorzucić grota na pierwszym refie i dać w końcu odsapnąć dieslom. Oby odpoczywały jak najdłużej.

Darek z Bartkiem dalej męczą astronawigację. Z pomiarów kąta pionowego słońca na godz. 1247 starają się teraz wyznaczyć naszą aktualną długość i szerokość geograficzną. Tak czy inaczej, na podstawie wskazań plotera na godz. 1200, Gregor nanosi ją na naszą mapę papierową. Po dwóch dobach za nami 280 Mm, ale głównie na silnikach kurde blaszka.

Według naszych najbliższych dusz na brzegu (kontakt przez e-mail i sms) trzymamy obecnie 5 pozycję w kategorii „Cruising mulitihull”. Włączając w to dwu-rogatego diabła „Sailng Addictive” i trzy-rogatego „Atica III” (podążył za tym „dwu”), które wg naszych obserwacji poszły górą na zachód i pewnie są już daleko przed nami ze swoim TTD (ang. Time to Destanation). Oznacza to, że w naszej południowej „chmarze” musimy być na 3 pozycji w „multihulach”. Łoł – świetnie to musi wyglądać na YB Tracker. Nie zapominajmy jednak, że to „wyścig” na diesele był  do tej pory. Jakaś satysfakcja jednak jest. Wciąż „motosailinguje” za nami np. „Oyster „Skylark 2” z angielską załogą i Piotrkiem, któremu nie dane było płynąć z nami w ARC 2020 – pojechał do domu po kwarantannie w Las Palmas. Prawdziwe oblicze „pure sailingu” zobaczymy dopiero od szerokości Capo Vedre, kiedy w końcu polecimy na zachód. Niestety z braku dobrego Internetu nie widzimy już na YB tracking co dokładnie robi teraz nasza konkurencja. Na AIS również coraz mniej się dzieje. Jesteśmy zbyt daleko od naszych ARCowych sąsiadów. Ich w miarę aktualną pozycję mamy podawaną regularnie od Auto-ARC@WorldCruisingEvens.com. Nikt z nas nie nanosi jednak ich na mapę.

Trzeba przyznać, że obecny technologiczny stan naszych możliwości kontaktu z lądem i ściągania prognoz pogody  jest o niebo lepszy od tego jaki miałem rok temu, kiedy byłem ślepym, błądzącym kotem.

Na dobranoc oglądamy science fiction „Justice League” by Zack Snyder. Tylko ja i Paweł S. dociągnęliśmy do 6 odcinka. Reszta wymiękła lub rozeszła się na wachty.

Podczas ciemniejszej niż wczoraj nocy (niebo zasłonięte mgiełką) zadziwiają nas „buchające iskrami” śruby napędowe obu silników. Płyniemy przez obszar fluorescencyjnych glonów pobudzanych i wyrzucanych w strugach naszych śrub.

24.11.2021, środa
Około godz. 0300 w nocy wiatr zaczął w końcu osiągać 15w. Załoga postawiła foka i poszła ostrzej na 247 st., aby ustawić się do baksztagu. W tym kursie pociągnęliśmy do godz. 0530, kiedy wstałem i ponownie odpadliśmy na 230 st. zakładając na foka preventera, który ustabilizował żagiel na kursie z wiatrem. Przy zmianie wacht, o godz. 0630 postawiliśmy grota i założyliśmy mu kontrafał. Od teraz idziemy fordewindem na funkcji „wind” autopilota trzymając, czyli elektroniczny samoster trzymający kurs na wiatr (tu 180 st. lub blisko) zamiast na kurs rzeczywisty. Żeglujemy z prędkością około 5w. Jeszcze nie rewelacja, ale już coś i silniki w końcu odsapną (no i stan EUR, którymi są pojone). Nasz „Blue Bird” świetnie radzi sobie z tym „fordzielcem” i nie rzuca zanadto na boki kadłubami i żaglami. 

Ściągam najnowszą prognozę pogody zarówno na Predict Wind jak i z maila od Auto-ARC@WorldCruisingEvens.com (dla obszaru GG, na których znajdujemy się dla tej prognozy). Obie są zgodne co do tego, że NNE wiatr o sile około 15w powinien utrzymać się jeszcze do jutra do godz. 1200 z tendencją odkręcania na ENE. Jutro przed południem ma ponownie “zdechnąć” na naszej trasie niemal do zera, aby po kolejnych 12 godzinach pojawić się ponownie, tym razem z północy. Im bardziej na zachód, tym wcześniej załapiemy się z tym N wiatrem. Choć kusi już odłożyć się bardziej na zachód, to jednak utrzymujemy nasz fordewind, aby nie wyjść z naszej obecnej „rury wiatrowej”.

Jeszcze wczoraj planowałem rozpocząć jakieś poranne ruchy na własnym ciele, ale po porannej akcji z grotem zafalowało, zakotłowało pod wiatr, to i mi się ruszać więcej na dzisiaj odechciało. Mam czas. Może od jutra zacznę.

Po śniadaniu, przy wietrze dochodzącym do 20w trzymamy już mocne 7w prędkości. To nasz pierwszy rekord pod żaglami. „Wiej wietrze nam wiej, wiej wietrze z całych sił”, no może bez przesady. Obecny stan już jest zadowalający.

W godzinach lunchu wiatr odkręca w kierunku wschodnim, a nasz elektroniczny samoster zaczyna nas nieść na 255 st. Hola, jeszcze za wcześnie ku cywilizacji. Przenosimy foka na prawą burtę, i wyostrzamy do baksztagu na „heading” 240 st.

Około południa przed dziobem przechodzi przed nami prawym halsem mały jacht żaglowy „Origami Solo”. Podczas kiedy my „pędzimy” lewym halsem na genakerze ponad 7 węzłów, to on na prawym zdawał się nie osiągać nawet 5 węzłów.

Ten nasz sprzęt wędkarski słabo nadaje się do połowów. Nie zauważyliśmy nawet brania małego tuńczyka, który po cichu rozwinął całą żyłkę na kołowrotku. Doholowaliśmy małego 2 kilkogramowego biedaka z rozciągniętym pyskiem i ledwo wbitym hakiem. Za dwie godziny drugie branie. Hamulec zamiast odpuszczać powoli zablokował się, a w konsekwencji wędka położyła się do poziomu. Dobrze, że była przywiązana. Niestety mocne szarpnięcie spowodowało, że ryba zerwała się, ale przynęta została. Potem Darek i Maciek mieli dużo rozplątywania żyłki z kołowrotka.

Na pobudzającą ślinianki przystawkę do kolacji, bo na tyle starczyło, Maciej przygotował świeżutkie, bo przecież nie mrożone, ceviche i sashimi. Sami sobie wyobraźcie ile tego było na głowę. Bez zupy dyniowej Gregora i ciasta marchewkowego Pawła S. Po pysznej, urozmaiconej kolacji „domęczamy” salonowe oglądanie „Justice League”, choć część wcześniej rozchodzi się do swoich kabin – oglądają swoje.

Nasza radość z żeglowania skończyła się z zachodem słońca, kiedy wiatr zaczął odwracać na NEE i słabnąć. Zamieniamy genakera na foka i ustawiamy się na fordewid, a potem baksztag. Gdy około godz. 2200, przy wietrze 10w ta nasza żegluga bardziej przypomina klekotanie żaglami, niż ich wydajną pracę zrzucamy grota i na rozciągniętym na burtę foku, przy obrotach silników 1810 rpm schodzimy całą noc kursem 240 st.

25.11.2021, czwartek
Korzystając z niedużego rozkołysu (w końcu całą noc wiało nam „w plecy” poniżej 10w), w końcu zmuszam się do porannego rozruchu. Oby weszło to już w mój codzienny rytuał. Zaczynam po ciemku, a kończę po niespełna godzinie już przy wstającym słońcu, które podczas porannej toalety jakoś na rufę nam zaczęło nachodzić. Wachta nie zauważyła jak autopilot przestał na chwilę pracować i zaczęliśmy iść na Zachód. Ustawiam ponownie 240 st. i wciskam „Engage” na wyświetlaczu. Idzie ponownie na kursie, ale wciąż na zestawie 1810+1810+fok.

Jeszcze przed śniadaniem ponownie zaszczycają nas tańczące przed dziobami „Blue Birda” delfiny. Maciek zarzuca wędkę. Po ostatnich problemach znacznie skróciła nam się żyłka na kołowrotku. Jak nie będzie brało, to nawiniemy dłuższą żyłkę i tyle.

Ściągam na palmtopa (po raz pierwszy zacząłem takowego używać na pokładzie do zadań żeglarskich) prognozę pogody. Według optymistycznych modeli dopiero za 12 godzin powinien rozwiewać się do 15w wiatr z N skręcający przy Capo Verde na NE. Inne podają, że ów „wieter” przyjdzie dopiero za 24 godziny. Boże miej w opiece nasze silniki. Dość dołująca to perspektywa, która na marne, „dieslowskie” pocieszenie, ku uciesze naszych on-line’owych kibiców, poprawi choć na chwilę pozycję w naszym „The Race”. Od soboty na naszych szerokościach ma już być około 30w wiatru. Dobrze, że od rufy, ale ze dwa refy na grocie trzeba będzie założyć. I tak trzymać.

Od rana czyściutkie niebo i czyściutko na horyzoncie. Zagęściło się na naszym AIS. Widać jachty idą teraz jak my kierując się na zachodni kraniec Capo. Przed naszym dziobem w odległości około 14 Mm „Chione”.


Zmiana koloru wędkowej ośmiorniczki i mamy kolejne branie. Tym razem Mahi Mahi. Nie walczy jak tuńczyk. Pięknie kolorowa, do końca meandruje za żyłką przy samej rufie. Wrzucamy ją na pokład. Nieco większa od tuńczyka. Jeszcze nie gigant, ale tendencja wzrostowa. Za chwilę druga, podobna kolorowa 3-kilówka ląduje na naszym pokładzie. Na dodatek widzę, że choć na jedną wędkę, to zaczynamy wyciągać ryby we wcześniejszej fazie rejsu niż doświadczałem tego rok wcześniej. Maciej na bieżąco z pietyzmem filetuje nasze morskie zdobycze.


Wczesnym popołudniem wiatr odkręca na NE i stabilnie przez kilka godzin utrzymuje swoją prędkość 8-10w. Dosyć tego „silnikowania”. Nie będziemy czekać do wieczora. Stawiamy grota, odpalamy genakera i…. drona.  Potem mamy już przyśpieszać, więc może to ostatnia okazja na piękne ujęcia z obniżającym się słońcem przed naszym dziobem. Po starcie Mirek narzeka, że coś jest nie tak z tym dronem. Postanawia lądować. Po trzeciej próbie niestety dron zahacza o wantę i już niemanewrowalny odlatuje od nas około 50 metrów i kończy swój żywot w otchłani Oceanu, Żegnaj Bracie. Oby twoja ofiara nie poszła na marne.  I chyba nie poszła na marne, a tak przynajmniej pokazują prognozy pogody.


Przed kolacją mamy jeszcze jedno branie. Kolorowy olbrzym wije się w wodzie, a nawet zdaje się nas wyprzedzać przy naszych nędznych 4w prędkości. Raz po raz wychyla swój mieniący się kolorami i błyszczący w słońcu grzbiet. Już widzimy, że będzie to największe Mahi Mahi w naszej jak na razie krótkiej historii wędkarskiej. Już był w ogródku i ciach i poszedł wolny na 10 metrów od naszej rufy. Plany na większą rybną ucztę poszły się…. jak to wybrzmiało na naszym męskim pokładzie.

Po godz. 1800 wiatr tężeje do 10 węzłów, a my połówką pod genakerem żeglujemy już z prędkością ponad 5 węzłów.

Przed zachodem słońca dolewamy jeszcze 200 litrów, co po trzech dotychczasowych dolewkach daje łącznie 520 litrów zużycia. To jedna czwarta naszego paliwa jakie mieliśmy łącznie w kanistrach (1000 l) i zbiornikach (2x500l) na początku podróży w Las Palmas. Generator podłączony mamy pod prawy zbiornik. Do prawego zbiornika weszło więc o 10 litrów więcej diesla niż do lewego. Podczas dolewania słychać, że mamy teraz pod korek. Mamy za sobą 84 godziny na silnikach i 4 godziny pracy generatora i jedynie 26 godzin pod żaglami. Moje założenie godzinnego zużycia 3,5 litra na jeden silnik przy 1810 rpm (kontroler pokazuje 3,2-3,3l) i 2,5 litra na generator wygląda więc na słuszne. Udział w całości naszego czasu pod żaglami ma od dzisiaj w końcu rosnąć, pod żaglami ładowanie z akumulatorów ma już być tylko z generatora, a nie jak dotychczas z siników.

Po kolacji Mirek proponuje zmianę klimatu naszego kina. Na tapetę (czytaj ekran naszego telewizora) idą pierwsze dwie części polskiego serialu „Klangor” w reżyserii Łukasza Kośmickiego.

O godz. 2200 wiatr cichnie do 8w, Atlantyk robi się lustrzany. Żagle dobrze wypełnione w ostrym baksztagu to i przeszkadzać im nie chcę, choć płyniemy tylko (a może aż jak na taką siłę wiatru) 4 węzły. Zalega cisza od morza. Księżyc jeszcze nie wstał. Na horyzoncie czarność dookoła. Robi się jakby po mazursku, jakbyśmy zaraz mieli w jakieś krzaki wjechać. Tylko gwiazdy oświetlają niebo. Na kursie jedna mocniejsza bardzo nisko, trudna do zinterpretowania. Jest ciepło. W kabinach duszno. Późno w nocy na pokładzie otacza nas większa wilgoć.

26.11.2021, piątek
Nad ranem mamy już 10-13 węzłów wiatru i lecimy ponad 7 węzłów kursem 240 st. Czytam informacje od Janusza, że większość jachtów zmieniła kurs w prawo o jakieś 10-15 st., znaczy do celu. Patrzę na prognozy. Dzisiaj wiatru już nie zabraknie nawet i bardziej na zachód. W dalszej perspektywie, w sobotę możemy spodziewać się nie mniej niż 15-20w, a w niedzielę porywy ponad 30w. Może by się gdzieś schować od niedzieli i popłynąć nieco górą, nie narażając się na takie porywy? Dajemy 5 st. w prawo, wybieramy nieco żagle i ustawiamy się do półwiatru w trybie „Wind” na autopilocie. Wiatr ma również stopniowo odkręcać nieco na wschód, to i w takim układzie my pojedziemy bardziej na zachód. Z nową, wieczorną prognozą pogody zobaczymy co dalej.

Do mojego porannego zestawu ćwiczeń dołożyłem jeszcze „mirkowe” gumy do rozciągania. Założyłem również w końcu Excela do liczenia moto-godzin, sailing-godzin i generator-godzin. Trudno mi było opierać się na naszych lichych, wachtowych zapisach w dzienniku jachtowym. Moto-godzin to już nie powinniśmy przez najbliższe dni nabijać. Za to pozostałe będą nam teraz regularnie wzrastać z każdym dniem.

Przed śniadaniem rusza generator, a wraz z nim odsalarka i pralka po raz pierwszy w rejsie. „2xPaweł Team” już ją napełnił wcześniej. Za nimi ustawiła się kolejka. Oczami wyobraźni już widzę ten cygański tabor suszących się męskich ciuszków. Najlepsze suszenie jest na relingach na rufie, ale ich pojemność ciuszkowa jest mocno ograniczona.

Niby małe to ryzyko, ale będąc w ruchu do przodu, wypróżnianie (zamiast opróżnianie) waste’ów podczas pracy odsalarki grozi tym, że zaciągnie ona to, co ma do zaoferowania waste. Skoro odsalarka i i waste’y są zlokalizowane w części rufowej jachtu, to i ich otwory technologiczne (znaczy inlet i outlet) też są blisko siebie. Deliberowane tu przeze mnie ryzyko dotyczy głównie lewej burty wate’owej, bo tu właśnie zlokalizowana jest odsalarka ze swoimi otworami „techno” (znaczy technologicznymi) – to od wydawanych przez pompy efektów dźwiękowych. O innych efektach tu już nie wspomnę i niniejszym zakończę swoją krótką rozprawkę na ten nurtujący zapewne wszystkich zgromadzonych tu czytelników ważki temat.

Wachty raportują pierwsze stada latających ryb. A czy latające ryby tworzą stada czy ławice, to jeden z tematów rozgrzewających nasze śniadaniowe pogawędki.


Jeszcze przed południem z naszej lewej burty wyraźnie zaczyna doganiać nas „Carioca”. Żegluje ostrzej od nas o jakieś 5 st. z prędkością ponad 8w (przy naszych niespełna 7w). Widzimy ją już nie tylko na AIS, ale i na horyzoncie. Przez lornetkę wygląda jak jakieś Moody, albo może Oyster. Ładna maszyna. Tak czy inaczej dobrze jest kogoś zobaczyć.

Przechodzi na naszą prawą burtę. Idzie równolegle, potem ponownie na lewą burtę i ponownie równolegle. Wciąż za nami. Nasze prędkości wyrównują się. Potem idzie na wiatr. Refuje grota i zmienia przedni żagiel na mniejszy. Teraz my płyniemy szybciej. W międzyczasie kursem przeciwnym pomiędzy nas wpływa tankowiec. Ciasno się zrobiło na środku naszej Wielkiej Wody.

Podczas obiadu, idąc półwiatrem wciąż na genakerze przy wietrze dochodzącym do 17w osiągamy chwilowe prędkości do 9w. Niespecjalnie buja. Super szybka żegluga, niemal surfowanie. Zapowiadam, że po obiedzie zrolujemy genakera i dalej na foku polecimy jeszcze 5-10 st w prawo. Przed nocą planują założyć 1 refa na grocie.

Niestety za późno. Przy nagłym, większym rozkołysie wyglądam przed dziób. Oderwał się wolny lik genakera i ten przestał pracować łopocząc strzępami na wietrze. To nagła starta przedniego żagla tak nami zakołysała. Serce mi pękło. Tak dobrze szło, na tak dobrej pozycji. Tyle jeszcze mil przed nami i to w warunkach pełnowiatrowych, kiedy będziemy go jeszcze bardziej potrzebowali. Do Capo Verde w linii prostej mamy 140 Mm. Rolujemy postrzępionego genakera i stawiamy foka. Wyostrzam jeszcze 5 stopni do wiatru i pełnym bajdewindem idziemy teraz COG (ang. Corse Over Ground) 260 st. O godzinie 16:00 robi się z tego ostry bajdewind. Idealny kurs na St. Lucia. Przy obecnym kursie i prędkości, a to wersja raczej optymistyczna, nasz obecnie bardzo czuły na zmiany kursu i prędkości TTD (ang. Time to Destanation) wskazuje około 330 godzin, a więc w okolicach 10 grudnia na St Lucia. Wraz z malejącą odległością ta „kurs-sensytywność” TTD również będzie spadać. Po stracie genakera to raczej pierwotna wersja bezpieczna (3 tygodniowa), czyli 12 grudnia wydaje się bardziej prawdopodobna. O zaistniałej sytuacji ze smutkiem mailowo informuję Kasię i Janusza.

Poszedłem poleżeć w samotności na dziobie, aby odreagować, przemyśleć. Każdą żeglarską porażkę traktuję za bardzo osobiście, jak skaza na honorze. Przecież takie przypadki mnie się nie powinny zdarzać. Dlaczego więc odłożyłem zwinięcie genakera na po obiedzie? Bo chciałem być dobry dla załogi. Warunki wiatrowe nie zmieniały się od kilku godzin, to i ta jedna godzina nie powinna nic przecież zmienić, A jednak. Pozbawiłem nas szans na dobre miejsce w ARC 2021 i sam sobie napędziłem więcej stresu. Przecież nie mam więcej zapasowych żagli, nie licząc spinakera, którego przecież nie postawię mając foka, bo spiąłem się. Pamiętam również nasze problemy w jego prowadzeniu z zeszłego roku. Co cię nie zabije to cię wzmocni, a mnie dodatkowo jeszcze przyhamuje do jeszcze większej zachowawczości i nie udowadniania sobie nie wiadomo czego w poszukiwaniu kolejnych rekordów – szybciej, mocniej, więcej. Po co? Bo problemy i stresy już teraz.  Nie mam już sobie nic do udowodnienia. Pokora, pokora, pokora. Załoga wydaje się nie obwiniać mnie za przypadek genakera. Chociaż tyle. Póki co, rysa na samopoczuciu głęboka i długa. Oby czas ją szybko zaleczył.

Dzisiaj przy kambuzie wachtuje Janusz. Znaczy dietetycznie nie będzie, a wygląda na to, że z biegiem dni jakby każdemu na tym coraz bardziej zależało. Tysiące pochłanianych przez nas dziennie kalorii wskazują jednak wręcz przeciwnie. Z czekoladowych kalorii nie rezygnujemy nawet przy 3 i 4 części „Klangoru”.

Do końca dnia nie było już żadnej ryby. Przed południem genaker ciągnął za szybko, a po południu, „w żałobie” nie polowaliśmy już na ryby. Za nami 700 Mm, przed nami 2100 Mm. Oby bezpiecznych i jednak szybszych.

27.11.2021, sobota
Słońce jakoś późno wstało. Tym razem za rufą, a nie na lewej burcie. Trza chyba cofnąć zegarki o godzinę. Już przeszło 12 godzin idziemy na zachód.

„In Grot we trust, not in Gennaker anymore.”

Noc spokojna przy wietrze nie przekraczającym 15w, to i prędkościach około 6w. Aktualny ostrzejszy bajdewind prawego halsu sprzyja nam jeżeli chodzi o prędkość. W nocy wieje jednak, idziemy wzdłuż wyznaczonej ortodromy, a więc możliwie najkrótszą drogą. W końcu efektywniej zaczęliśmy oddalać się od afrykańskiego brzegu, no i przybliżać do karaibskiego. Nasza najbliższa odległość od Zielonego Przylądka wyniosła 120 Mm i zaczęła rosnąć. Przez noc trzymaliśmy COG około 275 st., ale jeszcze przed śniadaniem udaje nam się wprawdzie nieco pełniej, ale żeglować dokładnie po ortodromie trzymając autopilota w modzie „Navigation”.


Grzegorz coraz bardziej przypomina Gregora z początku naszych dni w Las Palmas. Jego broda powoli gęstnieje.

Jeszcze wczoraj temperatura wody wynosiła 24,5 st, a dzisiaj już 26,5 st. przy temperaturze powietrza 24 st. 

A ja słyszę o jakichś pierwszych śnieżycach w Polsce. Plucha, mokro, brrr.

Zostały jedynie 2 litry mleka. Błąd. Zdążyliśmy zjeść owsiankę tylko jeden raz i będzie może tylko jeszcze jeden raz. Tęsknię do niemal codziennych „richardowych poridge” z zeszłego roku. We fructowo-warzywnych siatkach i siedziskowych skrzyniach w kokpicie również nam się przerzedziło. Zostało najwięcej cytryn. Cóż, ta nie schodzi bo i ryby do niej nie ma.

Wciąż kłuje mnie sprawa naszego genakera. Na pocieszenie tłumaczę sobie, że w trakcie takiego adventure jak nasze mogą zdarzyć się gorsze, bardziej i mniej przewidywalne przypadki łącznie z „ważnymi sprawami rodzinnymi” – tfu, tfu. A my jesteśmy zdrowi na coraz cięższych ciałach i umysłach i nic złego, znaczącego nam się nie przytrafiło.

Pozostając dalej z tym tonie.

Kilka dni temu race’owy “Furioza” wycofał się z udziału w ARC 2021 wracając do Las Palmas. Z porannego ARCowego maila podpisanego przez Adrew Bishop dowiadujemy się, że nasz sąsiad z Las Palmas – trimaran „Atika III” kieruje się z powrotem na Gran Canarię. Zauważył już to kilka godzin wcześniej „Marchelek” – osobisty „shore support” Darka.  Jacht „Pleasure” raportuje na wczoraj na godz. 1056 pustą, dryfującą otwarto-pokładową, 6-metrową, zieloną łódź  na pozycji N 19 12.36, W 24 32.77. Z kolei „Champagne Hippy”, którego jeszcze wczoraj obserwowaliśmy na naszym AIS informuje o zielonej sieci z pomarańczowymi obiektami na pozycji N 18 23.033, W 028 44.708. Przedwczoraj sam odniosłem wrażenie, że coś takiego również zauważyłem blisko naszej prawej burty podczas wyciągania ostatecznie zerwanej Mahi Mahi. Mało? W południe czytamy, że minionej nocy na ARCowym jachcie „Agecanonix” zmarł jeden z członków załogi. Dalszy rozwój wydarzeń jest już pod kontrolą MRCC France Gris-Nez. Na chwilę obecną nie wiadomo czy jacht będzie kontynuował swój rejs w kierunku St. Lucia. A mnie tu genaker głowę zaprząta.

O godz. 1300 „Jej Ekscelecja” zarządziła cofnięcie czasu pokładowego o jedną godzinę. Słońce nie będzie nam już tak późno wstawać i wcześnie zachodzić. W naszym pokładowym Świecie możemy wszystko. Decydujemy również kiedy wstaje i zachodzi słońce.

Całkiem przypadkiem okazało się, że w każdej wachcie znalazła się co najmniej jedna gotująca osoba. Nie głodujemy więc, choć moim podstawowym kluczem podziału na wachty było jednak doświadczenie żeglarskie.

Na dobranoc aplikujemy sobie część 5 i 6 świnoujskiego „Klangoru”.

28.11.2021, niedziela
„Przesterowany” przez nas wschód słońca powoduje, że jasno robi się już o godz. 0700, a nie jak poprzednio bliżej godziny 0800. Od rana chodzę zmulony, a co za tym idzie i więcej czasu zalegam w koi.

Przez całą noc i poranek żeglujemy fordewindem z prędkościami 6-7w. Wiem, że baksztag by był szybszy, ale nawet przy obecnym kursie względem wiatru nasz VMG (ang. Velocity Made Good) wciąż nie spada poniżej 6w. Janusz podpowiada, aby zejść niżej czyli bardziej na południe. Kiedyś będzie trzeba. Póki co trzymamy nasz fordewind, który daje nam COG około 275 st.

Według brzegowych podpowiadaczy nasza pozycja jest wciąż niezła. Zajmujemy 7 miejsce w kategorii wielokadłubowców w naszej klasie, 20 miejsce na tle wszystkich wielokadłubowców i 60 miejsce w ogólnej klasyfikacji, a więc wciąż w pierwszej połowie. Niby tyle jachtów blisko nas (tak przynajmniej wygląda to ponoć na YB Tracker), a jednak nasz AIS cierpi z posuchy. Na stałe widzimy jedną, może dwie sąsiadujące jednostki. Pozycja z ARC nie jest moim głównym priorytetem. Bardziej dbam o to, aby bezpiecznie dożeglować do celu. Stąd te dwa refy na grocie, których nie dotykam. Choć już gna nas w porywach ponad 20 węzłów, to prognozy mówią, że silniejszy wiatr wciąż jeszcze przed nami. Przy stabilnych 25w podrefujemy foka. W ewentualnej dalszej perspektywie 30w, będziemy musieli założyć 3 refa na grocie. Na szczęście, to wiatr od rufy, który nie zmusza żagli do tak ciężkiej pracy, jak przy żegludze pod wiatr, ale każde refowanie (lub odrefowanie) wiąże się z koniecznością popłynięcia pod wiatr i fale. Rolercoster i łopot żagli jest wtedy nieprzyjemny i niepokojący w odbiorze.

Fale za naszą rufą systematycznie rosną. Doganiające nas raz po raz ściany wody robią wrażenie, szczególnie w nocy kiedy niespodziewanie jakiś czarny monster zasłania ci horyzont, który obserwowałeś z kokpitu.

Do wygadania w abonamencie IridumGo mamy w listopadzie jeszcze prawie 1 godzinę. W grudniu przybędzie kolejne 150 minut. Minuty z poprzedniego miesiąca nie sumują się. Niewykorzystanie przepadają. Pozwalamy więc sobie na kilkuminutowe, prywatne rozmowy z bliskimi.

Przy wietrze cisnącym 25w rozbudowała nam się już konkretna fala od rufy. Wielu z nas nie widziało jeszcze takiej z pokładu jachtu. Dwie z nich, załamujące się na swoim 3-4 m szycie, pomimo zamkniętych rufowych relingów, nieproszone weszły nam do kokpitu pod stół jadalny, zalewając nieco zapasy jedzeniowe w skrzyniach. Przenieśliśmy więc część tych zapasów do salonu i odgrodziliśmy się od tych fal przesuwanymi drzwiami salonowymi.

Nasz „automatyczny fordewind” nie radzi sobie już z rzucaną na boki rufą. Ploter coraz częściej alarmuje o „ruder off limit”, a już zarefowany fok wciąż strzela jak z bicza. Szkoda żagla. Refujemy go jeszcze trochę. Robimy zwrot przez rufę. Ustawiony na dwóch szotach, wdzięczny nam fok pracując już równo, uspokaja się, a my razem z nim.  Mogę nawet wyjść do kokpitu, aby zapisać to dla Was, bo i fala przestała tu wdzierać się mi po stopach. Wcale nie oznacza to, że zmalała. Wciąż rytmicznie uderza w nasze kadłuby, zaglądając przez boczne okienka i dając wycisk zarówno kadłubom wraz ze skrzeczącą stolarką, jak i naszym uszom. Musimy jakoś zadomowić się z tym rolercosterem, bo dzięki niemu szybciej zbliżamy się do celu. Nie zazdroszczę teraz przeżyć na małych mono idących przecież podobnymi kursami co my, ale w znacznie większym rozkołysie.

Według informacji od ARC Rally Control (Andrew B.), dwóch członków załogi i ciało zmarłego zostały zabrane z pokładu jacht „Agecanonix” przez liniowca PV Mein Schiff. Podczas ewakuacji, jeden z członków załogi również został poturbowany, a sam jacht „Agecanonix” porzucony. Wysłano za nim inny statek ratunkowy. Nocne wejście na jacht okazało się niemożliwe ze względu na ciężkie warunki atmosferyczne (porywy wiatru do 40w). Dopiero o poranku udało się przejąć kontrolę nad porzuconym jachtem i obrać kurs na Funchal.


W czasie kolacji nasza prędkość wynosiła 7,5w przy VMG 6,5w, co przy COG 250 st. wskazywałoby na Wenezuelę. Tam też ładnie przecież musi być. Do samej St. Lucia pozostaje nam jeszcze w linii prostej 1800 Mm, choć tej linii wcale się nie trzymamy.

29.11.2021, poniedziałek
Od rana wiatr o sile około 20w ze wschodu. Fala jakby mniejsza, nie załamuje się na szczytach, ale nadal dość wysoka i miota nami. Może dzisiaj odpuszczę wysiłek dla Ciała?

Przy zmianie wachty o godz. 0600, jeszcze po ciemku, zrobiliśmy zwrot przez rufę i tak się rozruszałem przy tym zwrocie, że nabrałem ochoty na ciąganie gum, co niniejszym i uczyniłem. A jakby tak mieć na pokładzie rowerek stacjonarny i z wyprodukowanej na nim energii dodatkowo ładować nasze akumulatory? Cóż, temat raczej dla luxury motoryachts.

Jeszcze przed południem rozdmuchało się ponownie do 25w+, to i duża fala wróciła. Chciał nie chciał, gnamy dalej.

Miejsca na dzisiaj wg Katarzyna: 7 w „Multihul B” (nasza, turystyczna), 20 w „Multihull all”, 64 w „All boats”. Znaczy, że wciąż płyniemy w pierwszej połówce. To cieszy. Większość jachtów idzie jednak bardziej na południe niż my.

Silniejszy wiatr od rufy sprzyja lepszej wentylacji salonu, ale również gaszeniu palnika na kuchence gazowej. Niestety na czas gotowania trzeba obecnie jak nie przymykać, to całkowicie zamykać salon. I zaraz robi się duszno na tyle, aby ponownie go otwierać.

Na tych wzburzonych falach jestem gimbalem. Niezmiennie pracujący kadłub, zmusza nasze mięśnie, szczególnie nóg, do ciągłego trzymania ciała w pozycji pionowej. Przynajmniej to jakaś forma ruchu, którego nam tu brakuje. Z powodu rozkołysu również Gregor widzę zawiesił swoje intensywne spacery wokół salonu.

Mamy bardzo duże zużycie „słodkiej” wody. Wprawdzie z odsalarki taka „słodka” to ona nie jest, ale jest zbyt drogocenna, aby ją marnotrawić, zwłaszcza, że odsalarka nie wyrabia już z naszym zużyciem. Ponoć na godzinę wytwarza około 100 litrów. Całą dobę nie może jednak pracować. Trzeba jej dawać odsapnąć. Więcej wody schodzi dobowo na lewym zbiorniku. Tu podłączony jest zlew kuchenny. To właśnie w myciu naczyń upatruję tego marnotrawstwa wody. Mamy teraz pilnować, aby nie myć naczyń pod bieżącą wodą, ale w wodzie zgromadzonej w umywalce. Podobnie dwukrotne branie prysznica w ciągu doby uznałem za przesadną ekstrawagancję.

Dolna siatka fructo-warzywna opustoszała do zera. Wiem czego nam zabrakło poza płynem do naczyń – owoców w formach bardziej trwałych: suszonych, zalewanych w słoikach itp. Jeszcze dwa dni i zejdą ostatnie pomarańcze i jabłka. Nie byłoby już ich wcale, gdyby ostatniego wieczora w Las Palmas Mirek nie dorzucił jeszcze po skrzynce pomarańczy i jabłek właśnie.

Po naprawie lampki nad głową Mirka, mocowania prysznica u Pawła B., skrzyni w kokpicie u Janusza (to przecież jego kabina), „handy man” Maciej poprawił właśnie zamek w szafce wyspowej przy kambuzie. Zawsze coś się do roboty znajdzie.

Jeszcze przed zachodem słońca, mimo dużej prędkości, mamy jedno branie Mahi Mahi. Pieczołowicie spokojnie doholowana przez Darka i Maćka do naszej prawej rufy robi na koniec jeden skok w górę i…. już jej nie ma.

Fala i wiatr nie maleją. Trzyma nas równo 25w, a wraz z nadchodzącymi raz po raz deszczowymi chmurami przychodzą porywy do ponad 30w, a my pędzimy wtedy 9-10w  z goniącymi nas falami. Najgorzej jak deszcz i wiatr uderzają w nocy, gdy trudniej się ich spodziewać kiedy przyjdą i przejdą nad nami. Przy braku księżyca, to tu, to tam, widzisz tylko gwiazdy lub ich nie widzisz. Te 30 węzłów to moja umowna granica „komfortu” przy dwóch refach na grocie i zawiniętej 1/3 foka. Przy stałym wietrze ponad 30w mam w planie 3 ref na grocie i podwinięcie foka do ½.

Podczas kiedy oglądaliśmy nocną „Dunę”, Janusz niespodziewanie stracił swoją kokpitową strefę komfortu, jedna z fal – taka jedna na kilka dni –  wdarła się wysoko na nas (już nie tylko wślizgnęła po podłodze) na tyle, że zahaczając o „gołębnik” na górnym pokładzie, całym swoim mokrym impetem zalała w całości od góry kokpitowe gniazdko Janusza, stół z obrusem, siedziska. Nacierającą na nasz suchy salon wodę w końcu zatrzymał odpływ pod kratką podłogową, choć pojedyncze krople zbezcześciły suchą świętość naszego saloniku. Twardy Janusz wytrwał jednak w swoim postanowieniu spania poza kabiną i zaszył się na noc w salonie, pozostawiając mnie ponownie samego na noc kabinie. Nie mogę z tego powodu narzekać. Zamykam się tu jedynie szczelnie jak w batyskafie z każdej strony (od góry i boków) przed falami morskimi. Brakuje mi wtedy świeżego powietrza, ale wolę to niż zalanie pościeli morską wodą, której nazajutrz doznał Darek, bo pozwolił sobie mimo wszystko na małą wentylację z góry. Przestrzegam przed takim kuszeniem wszystkich na pokładzie tu zgromadzonych, bo pamiętam jak rok temu przez taki właśnie „chlap” do kabiny rufowej lewej, spalone zostało jedno z pozostających nieustannie pod napięciem (z inwertera lub generatora) gniazdek elektrycznych. Najpierw czekało długo na naprawę, a potem trudno i kosztownie było się do tego zabrać. Wymagało bowiem rozbierania dużej ilości stolarki kabinowej. Dobrze, że ucierpiało tylko gniazdko, a nie coś więcej, dalej w instalacji elektrycznej.

Część druga już wkrótce.

 

Ty też możesz popłynąć w ARC. Więcej informacji znajdziesz tutaj>>
Inne blogi z ARC znajdziesz tutaj>>

Pro-Skippers Group Sp. z o.o.

ul. Płochocińska 140 A
03-044 Warszawa

+48 22 243 09 00
info@pro-skippers.com

www.pro-skippers.com