Noworoczna opowieść inaczej, czyli czego niektórzy z Was może jeszcze o mnie nie wiedzą.
No, świąteczne pasibrzuchy, niektóre wyposzczone ciepła – „This Time for Africa”.
Nie, nie będę tym razem kręcić biodrami, choć bliżej mi dzisiaj do tańca brzucha – jeszcze nie. Ready?

A w nadchodzącym Nowym Roku życzę, aby wiatry losu i Wam pomogły w spełnianiu marzeń.


Przygody Tomka na Czarnym Lądzie cz. 1
Podróż i pierwsze wrażenia

Preface
Lubię tak czasami sobie usiąść i popisać…

I po co ja to wszystko piszę?
Ano piszę to z nadzieją, że podobnie jak ja, może i inni znajdą w tym dalszą inspirację dla siebie miedzy innymi w byciu bardziej otwartym i tolerancyjnym na Świat, a kierując się nie tylko szkiełkiem i okiem ale i sercem, nigdy nie będą rezygnowali ze swych marzeń.

Marzec Roku Pańskiego dwa tysiące trzeciego (cyfrowo: 2003). Młody, entuzjastyczny, początkujący inżynier telekomunikacji, z pewną taką nieśmiałością (przerażony znaczy), wylatuje w nieznane na swój pierwszy, zagraniczny kontrakt w charakterze eksperta (ups), aby nieść kaganek GSM’u. Gdzie? No w Nigerii.

To były czasy, kiedy nie było jeszcze Facebooka i temu podobnych, a rodzina, teściowie, młoda żoneczka ze łzami w oczach (i vice versa) żegnali (a potem witali po powrocie) na lotnisku Okęcie w Warszawie.
A ten inżynier (wtedy młodszy o tyle lat, co kilogramów), tak to wtedy widział, słyszał i czuł i tylko ograniczonej grupie ziomali z firmy (tak, tak kiedyś to miałem „prawdziwą” robotę) i rodzinie pod strzechy e-mailem słał. No bo te e-maile, to już wtedy jakoś nawet działały.

Już wtedy żeglowałem, a że płatnego urlopu nie starczało, to brałem żeglarski – bezpłatny. Jak okaże się później to również i w Nigerii dotarłem do braci żeglarzy.

I tak oto zaczęło się to moje po Świecie podróżowanie. Po kilku miesiącach w Nigerii, po krótkiej przerwie, trafiłem bowiem na przeciwny cywilizacyjny koniec Świata – do Japonii (to już osobna saga), po której w kontraście i uzupełnienia do Nigerii, nabrałem innego spojrzenia na Świat. Szybko nauczyło mnie to dystansu, tolerancji i docenieniu tego co się ma – własnego Świata, a w nim Polski. I wdzięczny losowi (dziękuję Marcin, że „wygnałeś mnie” do tej Nigerii), kontynuuję po dziś „Przygody Tomka” w podróży przez życie.

Zapraszam więc do lektury, z małym żeglarskim wątkiem (a jakże by nie), choć wtedy jeszcze nieco pobocznym, acz oczekiwanym. Imiona bohaterów pozostawiałem prawdziwe, ale RODOwe nazwiska pozostawiłem do wiadomości redakcji. Wybaczcie również moje dzisiejsze didaskaliowe wtrącenia do oryginału autora i głównego bohatera zarazem [czyt. przyp. aut.], którym nie potrafiłem się oprzeć.

Warszawa, grudzień 2022

….jestem na miejscu w jednym kawałku.

 

Podróż

Widoki z okna ciekawe – szczególnie te nad Alpami i Saharą – biało, biało. żółto, żółto, żółto… Opóźnienia z powodu mgły w Amsterdamie i nic ponad to szczególnego. Powiew Nigerii dał się już odczuć w samolocie – od pasażerów aż… pociemniało mi przed oczami. W Lagos o 19:00 (czas lokalny) 30 st C. Nie wierzyłem wskaźnikom na ekranie samolotowym, do czasu aż mało się nie zwaliłem od fali cieplarnianej.

Z samolotu

Pierwsze wrażenia

Z kolejki do odprawy celnej wyłowił mnie jakiś wojskowy, zabrał paszport i kazał przejść bez kolejki. Potem przekazał mnie innemu ciemnoskóremu, o wyglądzie typowym (z wojakami przybijał „piątki”). Ten wyjechał po mnie na lotnisko. Przed lotniskiem tłumy ciemnoskórych tubylców (nie wyglądają na szczególnie przyjaznych), co to trzeba się przez nich było przeciskać. I chcących coś od ciebie. I jeszcze kupa bramek obstawionych przez wojskowych z „kałachami”.  W ogóle to wojskowych/policyjnych to tu co niemiara, ale widzę, że nie radzą sobie z bałaganem tutaj.

Mój przewodnik przyjechał z kierowcą i jakimś wojskowym z „kałachem”. Dawno tak dużo „kałachów” nie widziałem (a może pierwszy raz w życiu) jednocześnie na ulicy – nawet u tubylców. Pozostaje mieć nadzieję, że mają określone, ludzkie zasady ich używania.

Na lotnisku dokonaliśmy wymiany USD na lokalną walutę. Odbyło się to na boku, od tubylca. On jeden nas trzech, bez kierowcy, aby rate był good. Cinkciarz biegał co chwila po kalkulator, więcej gotówki, reklamówkę na kasę…….. Ja dałem sześć zielonych po 100, a otrzymałem wysoki na kilkanaście cm plik w najwyższych nominałach lokalnych. Pewnie żeby mniej było do dźwigania. Domyślam się więc, że rate był good. No i jak widać nie tylko mafia nosi kasę w reklamówce.

Co kolorowego wypełniło moją „portmonetkę”

Wsiedliśmy do terenowej Hondy (klima i bajery, że place lizać), przed nami i za nami ruszyły równie terenowe Toyoty, ale na sygnalne – jak się dowiedziałem to dla security. Kolumna jak dla jakiegoś VIPa. Może i dobrze, bo po drodze wyłażą jakieś tłumy na ulicę, coś tam chcą. Na widok naszego wojaka dają spokój. Ruch samochodowy olbrzymi. Kolumna sunęła dziarsko do samego guest house’u.

Po drodze: fryzjer na wolnym powietrzu, centra GSM (1-osobowe, obdrapane budki bez okien), handlarze wszystkim (głównie jakimś jedzeniem) przy pochodniach (brak światła), ponoć najdłuższy most w Afryce (około 14km długości) i jesteśmy na Victoria Island – najbardziej „ekskluzywnej” dzielnicy w mieście. Nie wiem, co tu ekskluzywnego – kilka banków, ambasady (otoczone murem kolczastym i oblegane przez tłumy). Reszta to brud i bieda aż piszczy.

W drodze z lotniska

Mój guest house (jeden z trzech w podwórzu) otoczony wysokim murem z kolcami i obstawiony ochroną. Pokój – cóż można by ponarzekać, szczególnie na higienę w WC (tu cieknie, tam odpada). Roaming nie działa – do żony musiałem zatelefonować od właściciela guest house’u. Rachunek ma wystawić potem. Ciekawe ile. Za oknem, bezustannie dudni jakaś piekielna maszyna (chyba generator) i przeszkadza spać. „Dobranoc” – to się okaże.

Bezpieczne gniazdko na kilka miesięcy

…stay tuned more to come

Z wysuniętej placówki na wygnaniu.

Wasz korespondent,

Tomek na Czarnym Lądzie

Nigeria, Lagos, marzec 2003


Przygody Tomka na Czarnym Lądzie cz. 2
Dzień pierwszy – „Welcome to the jungle”

Przy śniadaniu (skromnym [przyp. aut.: wtedy jeszcze nie miałem z czego zrzucać]), spotkałem pierwszych zagraniczniaków z Ericssona. Zabrałem się z nimi samochodem do biura (ogrodzone, strzeżone itp). Tu nikt nie czekał z transparentami i minęło trochę czasu zanim znalazłem jakiegoś stosownego managera. Ten przedstawił mi kilka uwag dotyczących życia w Lagos czyli „Welcome to the jungle” (nie paradise przecie).

Guest House – miejsce codziennych odpraw śniadaniowych (w tle kraty) i wspólny living room.

Jak nie dostałem jeszcze problemów z żołądkiem, to cokolwiek bym nie robił (wyłączając nie jedzenie tubylczego jadła) na pewno dostanę i to nie raz. Innych chorób też trudno będzie mi się wystrzec.

Dla personal security zaleca się przemieszczanie tylko samochodami podstawionymi z kierowcami od Ericssona (jak na razie Afrykę oglądam tak, jak to się robi w Jurasic Park – przez szybę samochodu) – nawet po niedalekie zakupy. Dziwne to życie, jak pod kloszem, bez zbytniej swobody. Jak wspomniałem o spacerach po plaży, to Pan Szwed zasugerował jakiś Beach House poza Lagos – taka przystosowana plaża dla zagraniczniaków z facilities.

Zakupy raczej tylko w większych sklepach (jeszcze nie widziałem) – od tubylców tańsze (choć i tak drogie), ale przyśpieszają choroby. No i wszędzie drogo, drożej nawet niż w Szwecji. Nic jeszcze nie kupiłem, ale już widzę jak moja reklamówka kurczy się jak pęcherz po. Dlatego też tubylcy (również część z mojego ofisa) nie chodzą do restaurantów, No może ci nieliczni w złotych wisiorkach to chodzą, są wożeni znaczy. Nie ma ich wtedy pół dnia, zanim przebiją się przez korki w obie strony.

Jak przyjechałem do Pana managera (Szwed cały czas na kontraktach), to dowiedziałem się o swoim pierwszym błędzie – zostawiłem swoją, pełną kasy reklamówkę w pokoju ot tak.

Zatem wróciłem po nią i kasę umieściłem u niego w strong box’ie w biurze, choć mówi, że i tak miał tu włamania. Muszę mieć tę reklamówkę, bo tu kartą można płacić raczej tylko w lepszych hotelach i to tyle. Choć jak się dowiedziałem to nie jest zbyt bezpieczne – potem można znaleźć jakieś dziwne nie swoje wydatki w swojej historii konta. Więc noszę tę kartę przy sobie jak święty obrazek i nikomu nie pokazuję.

Niezależnie od pory, jeździsz w korkach, na klaksonie, wolna amerykanka – jak dobrze, że nie muszę być kierowcą. Pan Szwed powiedział, że jak przejdę szkołę w Nigerii, to żaden inny służbowy wyjazd nie będzie mi straszny.

Nigeria Ericsson Office

Moja pierwszo-dniowa wizyta u klienta (Econet) była jakby dla niego zaskoczeniem. Chcieliście mnie, to oto jestem. Nie wiedzieli co ze mną począć. Odesłali do biura Ericssona i kazali przyjść jutro, jak się przygotują na oficjalne powitanie i coś dla mnie zorganizują: miejsce, telefon, może nawet coś o ich sieci GSM…. co to mam nad nią pracować. O ich sieci to wiem tyle, że totalnie zapchana i chcą ją jakoś usprawnić i rozbudować (po to tu niby jestem), ale jakoś wolno podejmują decyzje. Ponad 90% klientów u wszystkich trzech operatorów to pre-paidowcy, bo jakoś operatorzy nie ufają ludności, jeśli chodzi o opłacanie abonamentu. Kartę wejściową w biurze Ericsson’a to może dostanę w przyszłym tygodniu, bo coś tam nie działa, a na razie, to muszę polegać na kartach innych.

No a jak już w „rodzimym” biurze bezpiecznie zasiadłem, to po około 2 godzinach prób i oczekiwania dostałem się również do mojego e-maila (oj wolno to chodzi). Oj, chyba brzuch właśnie nie zaczyna mnie boleć…

…stay tuned more to come

Z wysuniętej placówki na wygnaniu,

Wasz korespondent,

Tomek na Czarnym Lądzie

Nigeria, Lagos, marzec 2003


Przygody Tomka na Czarnym Lądzie cz. 3
„Ja tu widzę niezły burdel”

Szanowni Czytelnicy,

To wielka przyjemność wiedzieć, że ktoś czyta co nieco ten mój plastusiowy pamiętnik. Czy są problemy z czcionką?

Mijający, pierwszy tydzień przyniósł kilka kolejnych obserwacji, którymi oto się z Wami dziś śpieszę dzielić.

Mieszkanie

Od samego początku doskwierał mi, pracujący za oknem piekielny generator (Boże, o jakich pierdołach ja tu piszę) co to spać i wypocząć nie dawał. Po niecałym tygodniu udało mi się przenieść do innego pokoju w tym samym budynku. Poziom hałasu uległ znacznemu obniżeniu, choć do ciszy to jeszcze trochę brakuje, ale widzę, że lepiej już nie będzie. Przeniosłem się lub raczej mnie przeniesiono tzn. mój cały dobytek. Dziś wieczorem po robocie odebrałem po prostu klucz do drugiego pokoju. Dziwne to uczucie, jak ktoś tak po prostu wszystkie twoje brudy i prywatności (oj, czego tam nie było) przenosi i układa w podobnej konstelacji w innym miejscu. Czuję się w związku z tym taki jakiś prześwietlony i nie intymny… Mają teraz na mnie haki – teczkę znaczy. Moje nowe lokum nawet bardziej mi się podoba niż stare. Ogólnie rzecz ująwszy, to pomimo iż w nagłówku jest napisane „Luxury Guest House”, to jak na europejskie warunki daję mu klasę bardziej hostelową z TV i lodówką.

Uciechy w moim małym Paradise i…nowe małe znajomości

Niestety, mój szybki, domowy kurs prasowania i prania do lamusa poszedł, gdyż to, co ma być uprane lub/i uprasowane wrzucam w łazience do czarodziejskiego koszyczka, a na drugi dzień znajduję to w mojej szafie. Muszę się zaczaić na intruza, bo nie wiem jeszcze jak to się dzieje, przeszkadzać to jej (tej pracy znaczy) nie zamierzam.

W moim „all inclusive paradise” (przypomnę: straż 24h, wokoło 3,5 metrowy mur z drutem kolczastym, że nawet człowiek nie może podskoczyć i zobaczyć co tam u tubylców) namierzyłem coś na kształt baseniku. Ma to wymiary około 10m na 4m i jest owalne. Pływać to nie szczególnie, ale odmoczyć ciało można. Kolor fajowy, bo błękitny, jakieś palemki, siedziska – wrażenie cool (nie mylić z zimnem – już zapomniałem, co to za uczucie). Poza tym mini gym – kiepski (choć może ja wybredny). W weekend byłem w większym. Powstrzymam się od narzekania, bo poza Beach House, gdzie jeszcze nie byłem (prywatna, bezpieczna plaża dla Ericssona), to nie widzę dla siebie jak na razie więcej możliwości co do spędzania weekendów outdoors.

A tak w ogóle to mieszkam na wyspie Victoria, jakby ktoś chciał szukać, choć otwartego morza to jeszcze nie widziałem.

Zwierzęta

Typowych safariowych póki co brak. Jakieś wyschnięte ptaki w okolicach wody, europejski kundel na smyczy obsługi „hoteliku” i pełno jakiś-takich gadów na kształt jaszczurek o długości około 20-30cm o ciekawych kolorach (np. pomarańczowy łeb, ogon, zieleńszy tułów, reszta szara). Chodzi, biega „toto” po wszystkim (jeszcze nie po mnie) i wszędzie i wygląda jakby wyszło prosto z terrarium. Nie wiem czy mam się bać, czy udawać, że mnie nie ma na wypadek naszego face-to-face.

Zagrodowe jaszczurki są wszędzie.

Transport

Samochód wydaje się koniecznością. Kultura jazdy (albo raczej jej brak) nie znana w Europie. Jedyne stosowane znaki to „no parking”. Nie ma też świateł i innych pomocy drogowych. Pomagać to starają się mundurowi, co wymachują jakimiś kijami i temu podobnymi. Jeśli już droga jest utwardzona (a poruszam się po „ekskluzywnej” dzielnicy) to takich dziur to cała Polska nasza nie widziała. Boczne drogi to klepiska i kamieniska. Podobno nieprzejezdne po opadzie atmosferycznym. Klakson, wymowna gestykulacja jest naturalną formą porozumiewania się kierowców. Obowiązuje zasada kto silniejszy, większy, sprytniejszy, ten lepszy znaczy uprzywilejowany. Dziwię się, że jeszcze nie zaliczyliśmy jakiejś stłuczki. Dziękuję Wam Kierowcy.

A propos. Zaczynam poznawać i kierowców Ericsson’a (jest ich około 60). Generalnie to przyjaźni ludzie, tylko ich angielski trudno trawię. Na dodatek porozumiewają się przez swoje UKF używając call signs np: biuro Ericssona to White House; biuro operatora GSM EcoNet – Washington, mój hotelik – Georgia, strażnik na bramie – Alibaba. Jak biały z Ericssona jedzie na zakupy, do knajpy to znaczy, że jedzie na dżiam, dżiam. Szybko się uczę i używam tych zwrotów w naszych samochodowych „konwersacjach”.

Dla równowagi i odreagowania językowego widuję się czasami przez chwilę z Panią Barbarą, co to nie może do dzisiaj zorganizować mi karty wejściowej do Ericsson’a (permanentne problemy techniczne). Ta rodowita Brytyjka leczy moje uszy. Szkoda tylko, że jak już zdobędzie dla mnie tę kartę, to skończy się ta moja „językoterapia”.

W ciągu dnia jeden wielki korek. Wychodzisz na lunch i wracasz po przeszło 3 godzinach. Takie to nigeryjskie efficiency w pracy. Trochę mi to przeszkadza, a może i irytuje, ale jakoś trzeba będzie się przyzwyczaić. Szybciej by było na piechotę, ale po drodze, albo ktoś cię przejedzie, napadnie, ochlapie błotem spod kół, albo zasłabniesz od żaru z nieba (słońce jakoś wysoko – niemalże dokładnie w zenicie). Te ciągłe zmiany: żar, klima (w samochodzie i w biurze), żar, klima to też „chorobopędne” [przyp. aut. „Jak żyć?” – wtedy jeszcze nie znany cytat klasyka].

Full korka to nie ma wczesnym rankiem i po godz. 19:00, ale ta godzina, jak się okazało to zbyt późna jest, choć pozornie fajna. Jeden z „driverów” uświadomił mnie bowiem, iż po zmroku rośnie niebezpieczeństwo napadu. Na drugi dzień rano dowiedziałem się, iż właśnie jeden z kierowców został znaleziony zastrzelony w nocy w swoim samochodzie, czyli w miejscu swojej pracy.

Praca

„Ja tu widzę niezły burdel”. Nie wiadomo za co się zabrać na początek. Chyba za siebie. W dziale dwóch specjalistów na long term (najlepiej zorientowani), inżynierowie miejscowi („słabiej” zorientowani) i ja (dopiero próbujący się zorientować). Wszyscy o podwyższonym stopniu pigmentacji, oprócz mnie (tej nabieram z dnia na dzień). Niby to biuro jakich tu mało (oczywiście jak wszystko tego typu za 3,5 murem z drutem kolczastym), ale biurowych rzeczy to jak na lekarstwo, podobnie jak radiowego sprzętu pomiarowego.

Z kranu leci brązowa woda (jeżeli w ogóle leci). W WC brak klamek, a drzwi jak sito z odzysku z ostatniego wychodka na stacji Warszawa-Stadion. No i to zagotowane, niewentylowane WC to nie klimatyzowane jest – wychodzisz PO [przyp. aut.: wtedy jeszcze bez konotacji politycznych] zalany potem, mokro ci pod wszystkimi pachami i we wszystkich pachwinach i już ci prawie pozornie dobrze, ale czujesz pewien dyskomfort z tego, jak teraz wyglądasz. Doświadczenie na całe życie. Dlatego z tym z większą przyjemnością wpadam na lunch’e do Ericsson’a. Tu jest bardziej europejsko i biurowo. Szkoda, że i ja tu nie pracuję na co dzień, tylko bywam na „papu”, załatwić jakąś formalność i wieczorem dostać się do firmowego e-mail’a. W biurze klienta go nie mam i widzę, że nie będę już miał.

Zakupy, jedzenie

Na zakupy (Pamietacie? Dżiam dżiam) jeżdżę (bo przecież nie chodzę, bo to mniej bezpieczne) do najbardziej popularnego tu marketu dla „nisko-spigmentowanych” – „Park’n’shop”. W środku „po naszemu” – porządek, duży wybór zagranicznych towarów na półkach, klimatyzacja. Aż miło tam pochodzić, nawet dla samego spaceru i poczucia wolności, czyli bez kierowcy-ochroniarza obok. Łudzę się również nadzieją, że spotkam jakiegoś Polaka – tylko jak go poznam. Świadomie i Jemu ułatwiam zadanie – noszę koszulki z polskimi napisami.

Ceny tragiczne – co najmniej 100% wyższe niż u nas, choć są wyjątki. To podobno również wynik braku paliwa na rynku (przydrożni sprzedają go z plastikowych baniaków). Na mieście mówią, że dzięki temu mniej samochodów jeździ (ot, nie zauważyłem). Już wiem, że nie wystarczy mi reklamówkowych zapasów gotówkowych. Jeszcze nie wiem jak to logistycznie rozwiążę, bo daleki jestem do użycia karty w bankomacie. Parking sklepowy ze strażnikami. Zakupy wynoszą pakowacze. Ładują cię z tym do samochodu, kłaniają się ze strażnikami i jesteś wywożony przez twojego kierowcę door-to-door. Taki luksus jednak kosztuje [przyp. aut.: tylko czy mi się należy]. Można żyć i taniej, ale nie koniecznie dłużej.

Od przydrożnych „restauratorów” kupują tylko zorientowani miejscowi. Cztery kije wbite w ziemię, nad nimi rozpięte coś dykto-podobnego lub materiałowego. W „środku” strzępy stołu i ławy. Wszystko brudne i sypiące się zajmuje jakieś 4m kwadratowe, choć mieści się tam z 8 osób. Na zewnątrz „kuchnia” palona na czym się uzbiera z ulicy, mieszane kijem lub czymkolwiek. Obok dzieci bez opieki. Smuty, przejmujący obraz widziany przez szyby twojego klimatyzowanego samochodu z kierowcą.

Przydrożni sklepikarze nie wyglądają lepiej. Inni nieustannie noszą na głowach, zebrane na tacach to, co mają do sprzedania (chleb, owoce). Wygląda to często na ciężkie – pozazdrościć koordynacji i siły (również kobietom) – ale niczego więcej. Na pewno nie takiego życia. Szkoda mi tych ludzi [przyp. aut.: Dzisiaj jeszcze bardziej].

Życie poza murem

Jak najszybciej muszę znaleźć sobie jakąś bratnią duszę, dla pocieszenia i zwykłego ludzkiego towarzystwa na co dzień.

Kończę już, bo nie mam pewności czy ktoś wytrzymał do końca tego przydługiego już chyba odcinka.

…stay tuned more to come

Z wysuniętej placówki na wygnaniu.
Wasz korespondent,

Tomek na Czarnym Lądzie

Nigeria, Lagos, marzec 2003


Przygody Tomka na Czarnym Lądzie cz. 4
Czy jest tu jakaś bratnia dusza?

Drogi pamiętniku,

Coś mi się wydaje, że „pustelniczeję” na tej mojej oazie. Pracuję u operatora, tak więc kontakt z ludźmi w Ericssonie mam ograniczony, a ci u operatora to tubylcy i raczej nie szukają nowych znajomości w pracy, szczególnie z takim jak ja – z kraju o którym wiedzą tyle, co ja do tej pory o Nigerii (zacząłem od spojrzenia w atlas). Opowiadam im trochę o naszej pięknej ziemi, gdzie dzisiaj wiosna kwieciem pachnie wśród słopiewnych drzewostanów….. no dobra dość. Nawet mnie czasami wysłuchają.

Do Ericsson’a wpadam głównie na lunch, prosić o kartę wejściową (konta u operatora też nadal nie mam) i zadzwonić po ECNie (dla niewtajemniczonych – taka ericssonowa tańsza linia telefoniczna). Przy okazji spotkam jakieś znajome twarze. W „kantynie” Ericsson’a dziwny podział (z małymi wyjątkami) zauważyłem – bielsi jedzą na zewnątrz, pod parasolami, wiatrakami, na fajowych (przepraszam za kolokwializm) siedzeniach, przy fajowszych stołach i jedzą jakby coś droższego. Ci ciemniejsi karnacją (też z Ericsson’a) jedzą w środku, a tu jakby cieplej, a i anturaż jedzenia jakby inny. A ja niewtajemniczony i może na znak tolerancji (choć nie wiem jak mnie tolerują), mieszam się z jednymi i drugimi, bo nie wiem z którymi trzymać.

Muszę jakoś wyjść do ludzi, choć oni głównie to bawią w restauracjach, a ja jakoś nie przepadam za tą formą rozrywki. Wolałbym w plener. Poza tym, późno wracam do pokoju, bo po pracy często po raz drugi tego samego dnia wpadam do biura Ericsson’a, aby korzystać z dobrodziejstw Internetu. W pracy też dłużej zostaję, aby szybciej „zatrybić” i więcej z siebie dawać. Pewnie będzie trzeba jednak jakoś przełamać ten impas towarzyski.

Obawiam się również tego, aby moja Afryka nie skończyła się na jednej wyspie, którą bez korków można objechać w 1,5 godziny i na której bieda miesza się z objawami cywilizacji. A ja chciałbym również zobaczyć tę prawdziwą stronę Afryki (oczywiście w granicach rozsądku i troski o swoje bezpieczeństwo). A może to jest właśnie ta prawdziwa ? Nadstawiam ucha, nie karku, to tu, to tam, szukając okazji i pretekstu, aby wyrwać się poza ustalony rejon mojej pracy, mieszkania i zakupów w wybranym i jedynie słusznym hipermarkecie. Jakoś na razie nie widzę realnych szans na to, aby przewietrzyć się gdzieś dalej służbowo. Ciekawostką jest, iż tutejsi radio i „radiopodobni” planiści muszą odbywać bardzo dalekie podróże na site syrvey’e. Jako, że biuro jest jedno – na południu kraju w Lagos, to czasami latają samolotem do północnych zakątków Nigerii.

„Widoki” z Victoria Island. Tam na zachód musi być jakaś cywilizacja.

The Beach House

Jednym miejscem, gdzie ludzie Ericsson’a są oficjalnie, swobodnie wypuszczani na wybieg zwie się The Beach House. Byłem tam ostatniej niedzieli. Bez korków – 1h drogi z Lagos. Ja tu bardziej widzę formę spacerniaka niż House, czyli poletko ziemi wykupionej/dzierżawionej przez Ericsson’a. Śmiesznie tu wygląda bidna tabliczka „Ericsson” przy wejściu na egzotycznym badylkowym podparciu, przy której postawiono coś na kształt słomianej wiaty i kanciapki na klapki. Ława, krzesła, palmy, „palmopodobne” i tyle. Wszystko odgrodzone płotkiem z kijaszków lub kijków, od podobnych sąsiadów – mniej lub bardziej rozbudowanych, wśród których ten szwedzko-nigeryjski przybytek nie wyróżnia się szczególnie. Na miejscu Place keeper od pilnowania dobytku, któremu musiałem zaufać. Proszę bardzo – uf, uf. Działka wielkości 100x200m ustawiona jest w rzędzie innych działek, równolegle do Oceanu. Kilometrów wybrzeża tu mnie brakuje. Odsyłam do mapy. [przyp. aut. Do głowy mi wtedy nie przyszło, że za niespełna 20 lat będę tam gdzieś żeglować wzdłuż afrykańskiego wybrzeża z docelowym kursem na Karaiby]

Jako afrykański singiel, dołączyłem do grupy trzech par – argentyńskiej i dwóch pomieszanych kulturowo: dwaj „Hungarczycy” zaprosili po jednej Nigeryjce (jak na mój gust – top class) w charakterze leżąco-towarzyskim. Wzdłuż płotu bez przerwy przemiatają sprzedawcy pamiątek (koce, dzbany, inne naczynia i pierdoły). Na teren „posesji” nie wkraczają, ale nieustannie wychwalają towar czekając, aż będziesz szedł do wody, aby cię zaatakować. Wyczekałem, aż sobie pójdą i uderzyłem ku wodzie.

Jakie to piękne uczucie móc podreptać, a nie być więzionym i zaznać trochę przestrzeni życiowej (jak wiecie chodzić to mogę, ale w obrębie murów gdzie na co dzień przebywam). Nie na długo pocieszyłem się swobodą. Obskoczyła mnie gromadka małych, na głowie kręconych, w sumie uroczych – „Master, God Bless you”, „You are white and big”, „I am nice, gentle boy”, „Clean your shoes?” (miałem sandały akurat) i w kółko to samo. Jako, że po dłuższym spacerze nic ode mnie nie dostali, zmieniłem kurs o 180 st.. Taka Afryka.

Jak przystało na białego turystę porobiłem kilka fotek, pozbierałem muszelki (wszystkich nie udało mi się zabrać), kijek bambusa, zarodek kokosa. Plaża pusta, żadnych turystów, windsurferów, „materacowców”, panów w żółtych czepkach, pań w bikini pod bimini. Jeno dowody cywilizacji, co przyniosły fale, czyli to, co można znaleźć na statkach. Powstrzymam się od wymieniania. Naturalna plaża afrykańska odbiła się piętnem na mych stopach i sandałach. Po powrocie ponad godzinę czyściłem się i sandały z zastygłego oleju (no i wydobywałem piasek z różnych zakamarków ciała mego nie boskiego). Woda w porządku, mniej słona od bałtyckiej, ciepła jak w basenie, a fale większego kalibru. Ogólnie było miło. Na pewno tam wrócę i już wiem gdzie chodzić, by się nie zaoleić.

[Przyp. aut. Z tym zbieraniem muszelek to nie zaprzestałem po dziś dzień. Po latach, jak Pani w przedszkolu zapytała zimą naszego Bartka co tata robi w pracy, to odpowiedział, że zbiera muszelki. Z pełną odpowiedzialnością piszę „naszego”, bo pojawił się w naszym życiu 7 lat po moim powrocie z Nigerii. Innych opcji nie pamiętam.].

Nigeryjskie plaże jak je natura stworzyła i człowiek „przyozdobił”

Bezpieczeństwo

Co jakiś czas uzmysławiam sobie, że nie powinienem zapominać, że to temat wiecznie żywy zwłaszcza, iż w okolicach 20 kwietnia spodziewane są tutaj wybory, a to jak zwykle rodzi dodatkowe napięcia społeczne. Widać już pierwsze plakaty kandydatów – 30 partii i każdy liczy na swojego. Widziałem już pierwsze wiece wyborcze – hałasują, wymachują portretami, robią dużo szumu i korków. Rząd jest skorumpowany i przekupiony – tzn. wybory odbyły się już przed wyborami. Jak kandydatowi się nie uda, to potem jego wyborcy wychodzą na ulicę i dają ujście swojemu niezadowoleniu. Często kończy się to tragicznie dla postronnych. Dlatego wielu „kontraktowców” w Ericssonie wyjeżdża na ten gorący politycznie okres do domu. Ja jakoś się nie wybieram, a może powinienem? Na pocieszenie pozostają mi słowa kierowców, którzy twierdzą, że wyspa Victorii na której pracuję i mieszkam będzie najbardziej chronionym miejscem – tzn. mogę spodziewać się więcej karabinów na ulicach. Wcale dzięki temu nie czuję się bezpieczniej. Jeśli chodzi o wyjazdy do domu, to przodują w nich Anglicy i Francuzi. Niektórzy latają co każdy weekend. Odwiedziny w domu co 1 miesiąc są tu raczej regularne.

Dodatkowo sytuację komplikuje permanentny niedostatek paliwa na rynku. Kolejki do stacji benzynowych ogromniaste, choć można również zatankować od przydrożnych spekulantów z plastikowych baniaków. Z powodu tych braków, to i kierowcy Ericsson’a mają przerwy w pracy na stanie w kolejkach i to wszyscy jednocześnie. Powoduje to dłuższe przestoje również w mojej komunikacji, bo przecież chodzić po mieście jest wbrew Ericsson Policy. Zalecają również (na ulotkach w kształcie wizytówki z „emergency numbers”) nie przemieszać się późno w nocy, w trakcie jazdy drzwi samochodowe zamykać od wewnątrz, nie nosić przy sobie większej gotówki, uważać na bagaż itp. Dzisiaj nasłuchałem się od kierowcy jak to wczoraj o godz. 11:00 a.m. zatrzymali go niedaleko stąd i obskubali ze wszystkiego co miał przy sobie, naruszając również jego nietykalność cielesną. Pasażer dodał, iż jechali z kolegą na moście i w korku też ich spotkała podobna przykrość. Inny relacjonował jak wracał z Abuja i źli chłopcy na drogę wyrzucili im kolczatkę. No to spylali jeep’em w krzaki – tym razem się udało. Niebezpieczna ta robota kierowcy, ale innej, ciekawszej tu nie ma na dzisiaj.

Przestaję zatem nosić przy sobie wszystko co bardziej cenne. Poza sobą, to pozostaje mi martwić się tylko o laptopa. Codziennie go wożę, a bez niego to jakoś nie wyobrażam sobie pracy (mam w nim wszystko co ważne) i łączności ze światem, no i w ogóle. Na szczęście póki co, działa bez większych uwag, tylko CD drive wymieniłem – wysłałem uszkodzony, a dobrzy ludzie w EPO (Ericsson Polska – dla tych co nie wiedzą) przysłali mi drugi. Dzięki i Bóg Wam zapłać dobrzy ludzie [Przyp aut. CD drive ? Co to takiego?]

Mieszkanie, zwierzęta, sport i inne takie

Zaniki napięcia w biurze i w „domu” są na porządku dziennym. Wprawdzie, dzięki mojej przeprowadzce, odgłosy generatora zaokiennego zostały stłumione (nie do granicy ciszy, rzecz jasna), ale w zamian rankami i wieczorami jestem poddawany polifonicznej muzykoterapii rur kanalizacyjnych. Nie sądziłem, że aż taki zakres wysokości i niskości może taka rura z siebie wydać. Przypuszczalnie prowadzi wprost do Oceanu lub laguny (nie błękitnej), co bliżej będzie. Dopełnieniem terapii na koniec dnia jest codziennie wyjący za oknem wiatr, nie pies, bo pies to szczeka rano. A propos – poza dwoma psami i dwoma końmi w mojej zagrodzie, to większych zwierząt nie namierzyłem jak dotąd. Gdzie te „camele” (wielbłądy, nie papierosy), drapieżne koty i słonie, co dają pobujać się na trąbie, jak Nel to niegdyś czyniła. No tak, wieje tu jakby bez ustanku i to wieje ciepłem jak z kuchenki z termo obiegiem. Pożeglowało by się. Na moje pytania dotyczące żagli w różnych odmianach jakie znam, patrzą się na mnie jak na dziwaka.

Moją wiedzę o sporcie w Nigerii czerpię głównie z pogawędek ze strażnikami w oczekiwaniu na samochód, a potem z samymi kierowcami. Przeważa piłka nożna. Jak tylko wspomnę w superlatywach o  Emmanuel Olisadebe (pierwszy czarnoskóry zawodnik w historii polskiej kadry narodowej), to serce i usta im się otwierają. Na deser rozmawiamy (z językowym trudem) o Carlo Uche, który do krakowskiej Wisły przeszedł w 2001. Co poniektórzy słyszeli tu również o niejakim Golota. To a propos plakatów na mieście o „African Warriors”. Jak się dowiedziałem, nie było w najbliższej historii nigeryjskiego narciarza śniegowego i wodnego.

Klimat

Właśnie obejrzałem prognozę pogody w telewizorni – głównie z CNN. Warszawa – 11 st. C, Lagos – 32 st. C (znaczy się ochłodzenie, bo zwykle to kręci się tu około 40 st. C). Oj ochłodził by się człowiek. Może właśnie z powodu tej temperatury moje dyskietki [przyp. aut. Że co?] padają jak muchy. W Ekonecie to żadnej nie dostanę. Może dadzą w Ericssonie.
Jeśli zaś już idzie o świat drobno-latający, to chyba w nocy, wykorzystując mą osłabioną czujność, udziabał mnie taki moskito w brzucho – mam nadzieję, że malarii z tego nie będzie. Czas pokaże. Dziś jeden z moich „colleagues” w biurze, chyba został taką malarią „obdarowany”. Słabiutki udał się do doktorsa. Obym nie był kolejny.

[Przyp. aut. Taki mamy klimat]

Ostatnio miałem okazję się trochę dodatkowo podgrzać. Jest tu taki jeden kierowca, co szuka oszczędności i jak mnie wiezie to zawsze prosi o zadzwonienie z mojego telefonu, a ja w swej hojności nie odmawiam. No ale dziś to dał czadu i w ramach oszczędności wyłączył klimę w samochodzie, otwierając wszystkie okna, a w korku wyłączał silnik. Czułem się jak w piekarniku z wymuszonym obiegiem. Przez otwarte okna, na całej długości drogi sprzedawcy wszystkiego i biorący wszystko mieli mnie wystawionego na widelcu. Na dodatek musiałem oganiać się od „fly” intruzów wciskających się do środka. Tym razem opisywany kierowca nie przyoszczędził. W trakcie rozmowy telefonicznej zatrzymał go jakiś policjant i kazał się wieźć na posterunek, aby ukarać kierowcę. Ten tłumaczył się gęsto, a ja struchlały z wrażenia nie wstawiłem się za nieborakiem. Koniec końców przyjął łapówę i wytłumaczywszy, iż to tylko ze względu na mnie, poszedł sobie łapać inne okazje dodatkowego zarobkowania, a takich tu nie brakuje.

Zdjęcia z podróży
Trudno się robi, choć jak słyszę od niektórych, jest zapotrzebowanie na otrzymanie. Tubylcy w mieście nie lubią jak się ich traktuje jak obiekty w foto-zoo i podobno dochodzi do odebrania aparatu. Oby na tym się tylko skończyło.
[Przp. aut. Jako jeden z wybrańców, miałem wtedy „cooltowego” Ericson GH 388 i pewnie jakiś cyfrowy, prosty aparat Olympus’a – wypas jak na tamce czasy]. Wyobraźcie sobie, że o smartfonach z aparatami fotograficznymi to nawet  nikomu się wtedy nie śniło jeszcze.]

Pozdrawiam gorąco – dosłownie i w przenośni,

…stay tuned more to come

Z wysuniętej placówki na wygnaniu.
Wasz korespondent,

Tomek na Czarnym Lądzie

Nigeria, Lagos, kwiecień 2003


Przygody Tomka na Czarnym Lądzie cz. 5
Tomek i Przyjaciele

Dear All,

Mam nadzieję, że dotarły do Was (drogą okrężną, bo nie bezpośrednio od autora) moje wcześniejsze doniesienia z Czarnego Lądu. Jeśli nie, proszę o info – dostarczę rękopis. A oto raportu ciąg dalszy.

Na początek kolejnej odsłony niech mi wolno będzie przedstawić (trochę późno) moich nowych kolegów i koleżankę z zespołu planowania u operatora: Umar, Chris, Adjega, Abu, Folake (ona), Bunganim, Edgar, a nad nami stoi szef. Facet nazywa się Maloko Banda. Tak więc narzuca się samo – Maloko i jego banda. Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z ludźmi z Węgier. U nich słowo „banda” ma to samo znaczenie co u nas. Kombinowałem, aby odwiedzić tę „bandę” u ich rodzin. Nie zdążyłem jednak. Szkoda.
Myślę że wiele dobrego zrobiliśmy razem dla Econet Wireless – Nigeria. Oni nauczyli wiele mnie, a ja ich. Sam dostałem kopa do własnej nauki, aby zasłużyć na tego specjalistę, za jakiego tu uchodziłem. Byłem też w kontakcie z moim poprzednikiem „ekspatem” o imieniu Brad. Dobry był.  Nauczyłem się od nich wiele technikaliów i nie tylko.

Kumple z roboty: Od lewej Abu, Chris, Umar

Na koniec miesiąca odkryłem tajemnicę koszyczka na brudną bieliznę, która to znika z koszyczka i na drugi dzień, czysta pojawia się w szafie. Tajemnica wyszła na jaw, kiedy przyniesiono mi rachunek. Za każdą sztukę liczone jest osobno. Przykładowo – opłata za pięciokrotne pranie skarpetek równoważna jest ich wartości.

Ostatnio odkryłem również lokalny zwyczaj. Jeżeli naręczny sprzedawca różności lub ktokolwiek inny, chce zwrócić na siebie swoją uwagę to cmoka. Przyznam, iż jest to skuteczne  również w moim przypadku, choć sam jeszcze nie cmokam. Może zacznę jak zjem więcej kokosów przed zbijaniem kokosów.

„Dziiiiiiiiiwny jest teeeeen [przerwa] świaaaaat” jak śpiewa poeta „Niemęcz”.
Niby GSM w powietrzu, ekskluzywne samochody na „drogach”, przedstawicielstwa niektórych światowych firm, garnitury pierwszego kroju [przyp. aut. Nie znałem wtedy kultowego „sortu”]. Z drugiej strony, po prostu straszna bieda. Mimo wszystko społeczeństwo próbuje poprawiać swój standard życia, organizować się. I nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać z powodu tabliczek przy miejscach parkingowych – „Cars parked at owner’s risk”, czy też na drzwiach ubikacji w moim biurze – „Strictly for women”. Ostatnio przykuł moją uwagę malowany farbą napis na leciwych, przyrdzewiałych i zdeformowanych drzwiach: „Senegal Ambassy”. Polskiej ambasady jeszcze nie widziałem, choć wiem, że gdzieś tu jest.

A jak już jesteśmy przy „Foreign affairs”, to podobno Nigeryjczycy nie żywią bratnich uczuć do swoich afrykańskich kolegów z północy np. Marokańczyków, Tunezyjczyków i tym podobnych. Ci, to czują się bardziej jak Europejczycy (a przynajmniej tak by chcieli). Poza tym do nich, to turyści zza morza Śródziemnego chętnie przylatują. No ale o tym, to może wam więcej popisać kolega Krzysztof – obecnie w Tunezji (zdaje się, że nie na wakacjach).

Alfa Beach i Lekki Beach

Odkryłem dodatkowe dwie plaże poza opisywaną w poprzednim odcinku. Ta poprzednia okazała się czymś bardziej luksuśnym, należącym do prywatnej „firmy”, z ograniczonym dostępem, nie tylko ze względu na odległość, ale i na cenę. Wybrałem się tam za namową i z asystą mojego ulubionego kierowcy. Naprawdę polubiłem jego towarzystwo, a on dzięki naszym weekendowym skokom w bok, może również złapał więcej chwil wytchnienia.

Rzeczone Alfa Beach i Lekki Beach leżą bliżej Lagos (0,5h samochodem) i są bardziej publiczne, czyli swojskie. Mają kilka niezaprzeczalnych zalet – można pogadać z lokalnymi, poobserwować ich, a nawet pograć z nimi w piłę [przyp. aut. Dzisiaj bym napisał „poharatać w gałę”]. Bardziej polubiłem te miejsca od poprzedniego „The Beach House the Posh”. Pierwsze mini-mecze Polska-Nigeria uważam za niechlubną porażkę. Choć walczyłem jak afrykański  lew, to poczułem się jak zimowy niedźwiedź i nie przysporzyłem sławy polskiej szkole futbolu, a wręcz odwrotnie. Przeciwnik okazał się sprytnym skubańcem. Obtoczyłem się kilka razy w piasku, dostałem co nieco „niecelowych” kopniaczków i padłem bez tchu na pastwę żaru słonecznego. Gawiedź dookólna dziwnie się początkowo gapiła na to przedstawienie, ale chyba potem im znormalniał fakt, że jedyny na tej plaży Tomek nie tylko wyleguje się w swojej budce palmowej, ale szuka też innych rozrywek. Coraz poważniej myślę o wzmocnieniu tutejszej drużyny polskiej i zawezwaniu reprezentacyjnego kolegi Olis’a.

Fale to tu mają naprawdę oceaniczne. Niby spokój, ale stojąc przy brzegu po kolana w wodzie, co jakiś czas jesteś zmiatany przez spienionego bałwana (nie śniegowego) na brzeg. Znalazłem też ciekawy wrak statku. Kawał żelastwa leży już tak ponad 10 lat i pewnie nikt go nie ruszy, aż sam się nie skruszy. Podobno kiedyś na plaże Bar Beach w Lagos (tam nie chodzę w trosce o zdrowie i bezpieczeństwo) wyrzuciło rekina, no ale ten długo nie poleżał. Tego samego dnia jego kąski były przedmiotem obrotu w handlu ulicznym.

Zdobyczny statek nie rekin

Na plaży (i nie tylko) kosztuję miejscowych owoców. O mięsnych jatkach i „restauracjach” to zapominam. Ostatnio posilałem się kokosem, takim co to jeden z młodzieniaszków, dla mnie „starego” [przyp, aut, To co dzisiaj mam powiedzieć?], za stosowną opłatą zrywa z 20 metrowej palemki i oporządza na „ready to eat”, a raczej „drink”, a potem „eat”. No i wtedy wiesz, że nie kupił w hipermarkecie. Tak więc jadam to i tamto z ostrożnością i jak na razie zapasy węgla i innych do żołądkowych specyfików aptekarskich pozostawiam szczęśliwie nietknięte.

Wady plaży są takie, że niestety kiedy cię tu widzą, to oczywiście dla wszystkich jesteś „friend”, a dla części z nich również źródło potencjalnej kasy. Nie okradli mnie, jeszcze.
Po miejscowemu to jestem „ogar” (czyt. „oga”). Oczywiście cena dla „ogar” za cokolwiek jakoś odbiega od przeciętnej, no ale cóż, nie zakamufluję się w opaleniźnie, którą im nie dorównam. Jakoś oni się nie opalają i obserwują mnie bacznie, jak smaruję jakowymś specyfikiem swoją delikatna skórkę przed opalaniem (żona kazała) – dziwak jakiś.

Kokosa pierwsze smakowanie.

Nie wytrzymam jak ponownie nie dorzucę jeszcze parę słów o ruchu ulicznym, który mnie jakoś zafascynował. Nie warto być tutaj uprzejmym i nikt od ciebie tego nie oczekuje. Tylko aktywna i agresywna jazda ze wszelkimi możliwymi wymuszeniami pozwala ci poruszać się po mieście. Jak nie ma korka (to rzadkość), to i tak nie poruszasz się szybko. Dziury i wyboje skutecznie ograniczają twoją prędkość. No, ale szczytem są niezliczone pootwierane studzienki i nie zakryte rowy ściekowe. Wpadasz w taką dziurę i wisisz na podwoziu. Cóż, nie dba się tu o dobro kierowców i samochodów. Pseudo-policjanci też jacyś nierozgarnięci. Zatrzymuje Pani ruch i idzie sobie gdzieś, zapomniawszy o swoich obowiązkach. Nawet salwa klaksonów (na tle innych, regularnych) jej nie wzrusza. Jak się ocknie, to wraca znienawidzona na swój odcinek. Inna sprawa, że jak Pani nie patrzy to ci na motobike’ach prześlizgują się i tyle ich Pani widziała.

Pojawiły się jakieś sygnalizatory świetlne na skrzyżowaniach, ale jakoś lokalni nie lubią tu tego cudactwa, co ruch chciałoby zatrzymać i ignorują jego obecność – czyli jest po startemu.

Co do kierowców, to większość nigdy nie miała jakiegokolwiek kursu prawa jazdy i egzaminu. Prawo do kierowania kupili sobie, a praktykę załapali na ulicy. Kierowcy z jeżdżący dla Ericsson’a też różni. Jedni przyjemni, rozgarnięci, inteligentni, posługujący się bardziej „kembriczowsko-okswordzką” angielszczyzną, a inni – szkoda gadać, nie pogadasz. Bo jak nazwać gościa, co w twojej obecności pluje na innych użytkowników lagoskich autostrad, a jego nigeryjskie uwagi na ich temat to jedno wielkie „piiiiiiiiiiip”, a na dodatek trudno się z nim porozumieć.

Zniknęły kolejki pod stacjami benzynowymi, a wraz z nimi sprzedawcy paliwa na ulicach. Napawa to nadzieją, iż spadną ceny (z półki na podłogę). Paliwa wystarcza dla wszystkich tych, co mają za co kupić.

Zdobyłem mapę mojej wyspy i nie tylko. Człowiek zaczyna się orientować w terenie. Odkryłem na przykład, iż na piechotę doszedłbym do pracy w jakieś 25 minut. No, ale ze zrozumiałych względów nie pochodzę sobie. Poza tym, tu nie ma chodników. Rożnie to bywa z moim dojazdem. Najdłuższe są oczekiwania na samochód, a to loteria. Generalnie brakuje samochodów, albo może bardziej odpowiednich kierowców.

Byłem u fryzjera, nie ulicznego. Część męską prowadzi Libańczyk, strzyże Chińczyk, włosy myje Nigeryjczyk, a na fotelu siedziałem ja – Polańczyk. Bałem się tej wizyty jak komarów w nocy, ale wyszło z tego nic zdrożnego.

Na koniec tego wejścia powieję mocniej optymizmem. Ma być więcej Polaków u nas w Nigerii. Ponoć Pani Julia ze Złotopolskich wybiera się tu [przyp, aut. To wtedy już grali „Złotopolskich”?].

…stay tuned more to come

Z wysuniętej placówki na wygnaniu.
Wasz korespondent,

Tomek na Czarnym Lądzie

Nigeria, Lagos, kwiecień 2003


Przygody Tomka na Czarnym Lądzie cz. 6
Żeglowanie i polskie ślady w Nigerii

Drodzy Czytelnicy,

Szczerze mówiąc po napisaniu poprzednich części moich „Przygód” z głębokiej Afryki, początkowo postanowiłem dalej zaniechać pracy reporterskiej, ale… Po serii bardzo miłych maili wsparcia duchowego, i chęci dalszego czytania, z nieukrywaną przyjemnością dopiszę jeszcze ich ostatnią część (all rights reserved).

Jak donosiły światowe media, w Nigerii odbyły się wybory prezydenckie. Na tę okazję wielu „ekspatów” wyjechało do domu w obawie o własną skórę. Antypatie polityczne są tu wyrażane w bardzo bezpośredni sposób. Wybory odbywały się przez kilka kolejnych weekendów i wtedy miałem oficjalny szlaban od władz tutejszych na opuszczanie mojego miejsca zamieszkania (taki areszt domowy). Afrykanie mi mówią, że najwyższe stołki to już zostały obsadzone przed wyborami, a głosowanie to tak pro forma. Mieli rację – obecny prezydent przedłużył swoją kadencję, a wszelkie protesty stłumiono szybko karabinami.

Nie zagłosowałem w nigeryjskich wyborach prezydenckich, to postanowiłem zagłosować za przystąpieniem Nigerii do Unii Europejskiej (jeśli nic mi się nie pomieszało). Jak miło było spotkać tylu rodaków na wygnaniu jak ja. Zarejestrowanych było aż 50 osób. Część z nich to stara polonia nigeryjska – wdowy, kapitanowie ze statków, ci co zarabiają od kilku lat, zarabiają tu na lepszy chleb (2 razy w roku odwiedziny w Polsce), młode kobiety, co wydały się za „obcych” (Libańczycy, Grecy) i paru takich jak ja – krótko-kontraktowców. Wielu z nich zapewne zostanie tu na dłuższe lata. Na liście uprawnionych mnie niestety nie było, bo trzeba było zarejestrować się wcześniej, więc nie zagłosowałem, ale odziany w sandałki, szorty i koszulkę typu „luzik” dołączyłem do party na tę okazję. Czułem się jakoś inny w tym zacnym towarzystwie, odzianym stosowniej na tę okazję, tak więc wrzuciwszy w siebie trochę smakołyków (był nawet ogórek – chyba z Polski), wycofałem się milczkiem z salonów.
W niezłomnym poszukiwaniu dzikich zwierząt w Afryce udałem się do „Lekki Conservation Centre”. To taki ogrodzony kawałek dżungli, gdzie można spotkać tego i owego. Zapłaciłem za wstęp do lasu, wysmarowałem się odstraszaczem na komary i wpadłem z aparatem rządny wrażeń. Wprawdzie widziałem i słyszałem jakieś ruchy po krzaczorach, ale te zwierzaki zbyt dobrze się ukrywały, a nikt ich do drzew nie przywiązał na publiczny ogląd. Miałem nawet przez chwilę wątpliwości, czy na pewno chcę je zobaczyć. Tak czy inaczej, mimo wszystko odbyłem ciekawy spacer wśród obcej mi fauny-flory.

Samotnie w Lekki Conservation Centre

W międzyczasie wpadłem na chwilę do Polski, bo formalności wizowe tego wymagały. Nie było tam dla mnie nic do roboty w fabryce, przetartą już ścieżką zawinąłem się ponownie do mojej Nigerii. Na lotnisku w Lagos sweet surprise – nikt na mnie nie czeka. Dzwonię więc do dyspozytorni i słyszę – „Po to przyleciałeś, strajki tu mamy”. Cóż, jakiś komunikacyjny „misunderstanding” nastąpił znaczy [przyp. autora – dobrze, że to nie była Nokia – „Connecting People”]. Musiała przyjechać po mnie wzmocniona kolumna na trzy wozy. W jednym ja, w drugi walizka, a trzeci dla wsparcia ognia. Wszystkie wypełnione mundurowymi z „kałachami”. Jak już dowieźli mnie do mojej oazy spokoju, to przez dwa tygodnie nie pozwalali wyjść, bo za murem „działo się” i ludzie również tracili życie. Tak więc nie napracowałem się w tej turze [przyp. aut. Model zdalnej pracy nie był wtedy tak rozpowszechniony jak w naszym pocovidowym Świecie].

Pewnego razu dotarłem w końcu do jednego Polaka pracującego tu dla chwały Motoroli. Spędziliśmy cały dzień przy jego basenie hotelowym. To miejsce, w którym można zapomnieć, że jest się w Nigerii. Ciekawostką dla niektórych pracowników EPO jest fakt, że człowiek ten współpracował z Januszem, Mariuszem (dawny TRM eng.) i Rysiem (CW). Ten ostatni to nawet był tu onegdaj przede mną w Lagos (choć znaków mi na korze drzew nie zostawił) i nawet udało mi się z nim skontaktować mailowo w tych wspomnieniach.

Nowe znajomości i zamurowe „życie jak w Madrycie”

Innego razu, nosząc na się koszulkę z napisem „Polska gola”, ujrzałem na targu człowieka z napisem „Mrągowo ‘99” – on do mnie „Ar ju polisz”, to ja do niego – „of korśnie”. I od tamtej pory pogrywamy z Kazimierzem dość regularnie w tenisa ziemnego na jego terenie. No i wyszło na to, że moja kariera w tenisie ziemnym rozpoczęła się w Lagos… i tam zakończyła, choć nie tragicznie dla mnie, ale dla polskiego tenisa. Okazało się nawet, że wraz z Kazikiem wracamy tym samym samolotem do Warszawy. Nawet zagrałem raz u niego międzynarodowego meczyka w futbol, ale uznałem, że jak dla mnie delikatnego, gra jest zbyt brutalna i odpuściłem kolejne starcia.

U Kazika – najbliższego mi Polaka na obczyźnie

Mój nowy przyjaciel skontaktował mnie również z pewnym „Ingliszem”, a ten wprowadził mnie do klubu żeglarskiego LYC w Lagos (rzecz niebywała) – dość elitarny ze względu na wysokie wpisowe (w ten sposób odsiewają biedniejszych). Tak więc przepłynąłem się z pewnym „Łelszem” i „Amerykańcem” po lagunie obserwując bezkresne kilometry niezagospodarowanego, idealnego do uprawiania sportów wodnych, terenu. Robiłem za wykwalifikowany balast – funkcja mi obca i nie ulubiona. Była to dla mnie również okazja do ujrzenia wiosek na obrzeżach Lagos, które wielu z nas byłoby stać kupić sobie je na własność.

Szlify żeglarskie zdobywałem w Nigerii

Coraz bardziej daje się we znaki pora deszczowa – słońca mniej i pochmurno, a jak już spadnie z nieba deszcz, to katastrofa – ulice nieprzejezdne (brak odpływów), wszystko stoi, a jak już wsiąknie, to wyłażą nowe dziury w asfalcie. Nikt ich nie łata. Temperatura spadła do ok. 30st. – podobnie jak obecnie w Warszawie, więc nie spodziewam się po powrocie szoku termicznego. Tylko teraz, przez tę wilgoć, jest bardziej malarycznie. I nie wiem, czy to ta zmiana pogody, czy co innego, ale zamiast zabijać 4-5 karaluchów w moim pokoju na tydzień, jak to czyniłem wcześniej, teraz zabijam tylko 1 (słownie: jednego) tygodniowo.

Reklamówka mafijna (patrz cz. 1 Przygód), mimo kolejnego doładowania w międzyczasie, znacznie straciła na objętości. Znaczy się do domu wracać czas. Nastał lipiec 2003. Nie tylko ja skrupulatnie liczę dni do wylotu. Spieszno mi już do rodziny.

I na tym koniec „Przygód Tomka”. Może spotkamy się jeszcze w innej bajce.

Z wysuniętej placówki na wygnaniu.
Wasz korespondent,

Tomek na Czarnym Lądzie

Nigeria, Lagos, lipiec 2003


Epílogos
Wspomnieniem tamtych dni są nie tylko publikowane tu treści i zdjęcia, ale również maski, figurki, rysunki i paciorki, które przywiozłem ze sobą wtedy z Nigerii. Do dzisiaj zdobią naszą niezmiernie charakterną, afrykańską sypialnię.

Z perspektywy czasu, dziś pełen wdzięczności dla mojego byłego pracodawcy Ericsson Sp. z o.o., no i ówczesnego, dobrego szefa – Marcina (co skórę mi wtedy ratował), oceniam ten mój nigeryjski assignment  jako prawdziwą przygodę życia, gdzie poleciałem wprawdzie do pracy, a bardziej nauczyłem się życia właśnie. Telekomunikacyjne doświadczenia inżynierskie przyszły niejako przy okazji.

To całe pisanie było reakcją na samotność, poczucie zagrożenia, wentylem bezpieczeństwa, który przynosił mi ulgę. „Drogi Pamiętnik” zastępował mi spowiednika i cierpliwego przyjaciela. Tu pozdrawiam i Was moi, choć nieliczni, to wspaniali, otwarci sercami nigeryjscy przyjaciele i żałuje, że nie poznałem Was jeszcze lepiej, a dzięki temu i Waszej kochanej ojczyzny. Mam nadzieję, że macie się dobrze.

Przy tej okazji, dziękuję mojej wiecznie młodej, pięknej żonie, która nie wiem jak, ale jakoś wytrzymała wtedy (i do dzisiaj mnie toleruje) tę długą, bardzo ograniczoną elektronicznymi i telefonicznymi kontaktami rozłąkę w naszym dziewiczym jeszcze wtedy (a dzisiaj dojrzalszym) związku, choć Ericsson uczciwie starał się rekompensować to regularnym „rozłąkowym”. Kiedy dzisiaj nasz prawie 13 letni Bartek ogląda moje zdjęcia z Czarnego Lądu, to oczom nie wierzy. I ja również, bo to wszystko takie odległe i nierealne dzisiaj się wydaje, a jednak prawdziwe.

A czy podróże kształcą?
Wtedy nie miałem jednoznacznej na to odpowiedzi. Dzisiaj jestem o tym przekonany, że nie tylko kształcą, ale przede wszystkim kształtują.
Ahoj przygodo !!!

„I ja tam szczęśliwie byłem, kokosowe mleko piłem,
A com widział i słyszał, w blogi umieściłem”

Tomasz Bednarczyk

Warszawa, grudzień 2022

KONIEC!

 

Pro-Skippers Group Sp. z o.o.

ul. Płochocińska 140 A
03-044 Warszawa

+48 22 243 09 00
info@pro-skippers.com

www.pro-skippers.com